Dokładnie pamiętam dzień, gdy się poznaliśmy. Był 5 września 1978 roku, statek Batory. Nie, nie płynęliśmy w kierunku Stanów Zjednoczonych, po prostu był bankiet zorganizowany podczas festiwalu filmowego. Ale ja w Stasiu zakochałam się dużo, dużo wcześniej. Wystąpił w moim liceum. Ja miałam 15 lat, on 33, przechodził tuż obok, ale zupełnie nie zwrócił na mnie uwagi.
Wychodzić za mąż nie chciałam, wydawało mi się to niepotrzebne. I tak byliśmy rodziną, mieszkaliśmy razem, urodził się nasz syn Sebastian. Ale Stasiek przekonał mnie do ślubu, że gdyby mu się coś stało, to choć rentę po nim będziemy mieć.
Nieprawda, że życie z artystą jest trudne. Stasiek potrafił zostawić pracę za drzwiami. Zresztą znałam to środowisko, bo pracowałam jako tłumacz przy spektaklu "Kusy" w warszawskim Teatrze Polskim. Był złotą rączką. Jaki piękny wiejski dom wybudował dla nas nieopodal wschodniej granicy! Kiedy wracał z teatru, czekała na niego kolacja, ale rano to on robił śniadanie. Dzieliliśmy się pracą na zasadzie "kto chce". Układ był bardzo partnerski.
Choroba zaczęła się niespodziewanie, puchły mu nogi. Lekarze mówili, że to krążenie, ale ja uparłam się, że kręgosłup. To był szpiczak, potem przyplątał się czerniak. Pobyt w pierwszym szpitalu nie był sukcesem, podczas operacji złamano mu biodro. Załatwiliśmy mu lepszy szpital, a on mówił: "Nie wypada". I gdy wyglądało, że wychodzimy na prostą, stało się najgorsze: "Anna, nie mogę oddychać" - obudził mnie, gdy położyliśmy się po obiedzie odpocząć. Karetka, OIOM. Nic nie dało się zrobić. To był zator płucny, rezultat chemii. Stasiek umarł cztery dni przed swoimi 70. urodzinami.
Miał piękny pogrzeb, Ignacy Gogolewski cudnie wyrecytował fragment z Kordiana, Laura Łącz przeczytała wiersz reżysera Maćka Bordowicza. A ja z synem zostaliśmy sami. Na długo odsunęłam się od życia.
Mieliśmy ze Stasiem tylko piękne chwile, pokłóciliśmy się może ze trzy razy w życiu. Gdyby co dziesiąta kobieta miała takiego męża, dzieci takiego ojca, wnukowie dziadka, świat byłby przepiękny.