Tadeusz Broś w latach 80. był jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób w kraju. Drzwi do ogromnej kariery otworzył mu "Teleranek".
- To był program potęga. Mieliśmy półtorej godziny, oglądalność dochodziła do dziesięciu milionów. Oglądał mnie co czwarty Polak - wspominał w książce "Tadeusz Broś. Sorry Batory, czyli Przypadki Pana Teleranka".
Był u szczytu sławy, a propozycje współpracy sypały się, jak z rękawa. Prowadził najbardziej prestiżowe imprezy w kraju, tj. festiwal w Opolu czy wybory Miss Polonia. W związku ze swoją pracą prowadził też bogate życie towarzyskie i pojawiał się na branżowych przyjęciach, na których alkohol wręcz lał się strumieniami. Niestety, Broś za późno zorientował się, że nie potrafi już bez niego normalnie funkcjonować.
Jego karierę zakończył rejs na statku Batory. Pijany gwiazdor zasnął w swojej kabinie z palącym się papierosem i wywołał pożar.
- Wszystko się spaliło. Ogień zniszczył materac piankowy, na którym spałem. Został na nim tylko kształt mojej sylwetki - wspominał Broś.
Na Tadeusza spadły prawdziwe gromy i mierzył się z wyjątkowo ostrymi komentarzami opinii publicznej. Prezenter musiał zapłacić za szkody wyrządzone na statku. Równolegle spłacał spory kredyt. W dodatku po tym skandalu wyrzucono go z telewizji i miał coraz to większe problemy finansowe. Gwoździem do jego trumny okazała się samotność. Broś boleśnie przekonał się o tym, że nie miał żadnych przyjaciół w show-biznesie. Wszyscy się od niego odwrócili, nagle stał się osobą niepożądaną w towarzystwie. Nałóg zniszczył też jego małżeństwo, żona zostawiła go i zabrała ze sobą córkę i syna.
Broś pił już na umór, stoczył się na samo dno, myślał nawet o samobójstwie. Wtedy nieoczekiwane wsparcie okazał mu jego nastoletni syn. Chłopak wprowadził się do ojca i pomagał mu w wyjściu na prostą.
- Mój syn uczył się choroby alkoholowej na mnie. I nie odszedł. Nie zostawił mnie, mimo że dla większości byłem śmieciem - wyznał w rozmowie z "Newsweekiem".
To dzięki niemu Broś zapisał się na odwyk i zaczął walczyć o swoje życie. Zaczął szukać w pracy, ale boleśnie przekonał się o tym, że w każdej telewizji jest już skreślony. Był telemarketerem, stróżem nocnym, a także taksówkarzem.
- Inni pasażerowie, którzy mnie rozpoznawali, co rzeczywiście było nagminne, pytali: "Gdzie są pańscy przyjaciele? Dlaczego pana tak zostawili? Dlaczego pan musi jeździć taksówką?" - mówił rozgoryczony w rozmowie z "Newsweekiem".
Wspomniał też spotkanie z Kamilem Durczokiem, który również był pasażerem w jego taksówce. Gwiazdor TVN namawiał go do powrotu do branży.
- "Słuchaj, Tadeusz, ty powinieneś to, ty powinieneś tamto". Kiedy odwróciłem się i zapytałem, czy znalazłby dla mnie miejsce w swojej redakcji, zmieszał się: "No wiesz, bo ty w dzieciach robiłeś". I tyle było rozmowy - wspominał prezenter.
Syn dziennikarza po wejściu w dorosłość przeprowadził się do Londynu. Broś wciąż mierzył się z potężnymi długami, a w 2008 roku ogłosił upadłość konsumencką. Tadeusz wylądował na bruku i przez jakiś czas był bezdomny. Ponownie zwrócił się z prośbą o pomoc do swojego syna. Chłopak co miesiąc przesyłał mu pieniądze na przetrwanie. Mimo to, Brosiowi coraz trudniej było wytrwać w trzeźwości.
- Profesor Wiktor Osiatyński, wybitny specjalista, mówił, że nie ma nic smutniejszego i gorszego na świecie niż niepijący, smutny alkoholik. Bo po cholerę nie pije? Jak nie znajduje sensu w życiu, to w ogóle bez sensu, żeby nie pił - mówił smutno upadły gwiazdor.
Tadeusz Broś dostał wylewu po wyjściu od lekarza. Zmarł 27 października 2011 roku, na krótko przed swoimi 62. urodzinami.