Urodziłam się w Warszawie w 1951 roku. Jestem zodiakalna Rybą i uważam, że bardzo do tego znaku pasuję. Ciągle w rozterce. Kiedy zatrzymuję się na czerwonym świetle, nagle przychodzi mi do głowy: "A może zamiast w prawo, lepiej jechać w lewo?".
Wszyscy w rodzinie jesteśmy uzdolnieni artystycznie. Ja, bracia, mama. Ojciec grał na fortepianie, mama śpiewała, babcia skończyła konserwatorium. Do domu przychodziła prof. Fidelis, by całą trójkę maluchów uczyć gry na fortepianie. Ale potem ojciec odszedł, zostawił nas. Zabrał fortepian, więc chodziliśmy ćwiczyć do sąsiadki, pani Pawlickiej.
Z odejściem ojca zaczęły się dla nas siermiężne czasy. Ja nigdy nie mogłam się nadziwić, że u koleżanki Hani w domu było masło. Podkreślam - kiedy mówię o ciężkich czasach, mam na myśli sprawy materialne. Bo cała reszta była w porządku. Mama starała się łatać te dziury jak mogła. Pamiętam, że na studniówkę dostałam od niej tekturowo-materiałowe buty. Mama pokolorowała je, przyszyła pompony. Naprawdę wyszło cacko, ale gdy tańczyłam, śmieję się, że ten cały kolor "spłynął" mi po nogach.
Jako nastolatka kochałam harcerstwo. Te obozy, zbiórki, podchody. Bardzo miło wspominam ten okres. Raz z koleżanką autostopem pojechałyśmy na Mazury. Dwie niebrzydkie dziewczyny, obie z 15 lat. Dziś sobie myślę, że umarłabym ze strachu, gdyby moja córka Gabrysia (14 l.) wybrała się autostopem. A mama puściła mnie. Pamiętam, jak kierowca odstawił nas pod dom, a po drodze kupił nawet bułki i serek topiony.
Byłam strasznie kochliwa, ale to sprawka braci. Przystojniaki takie, że hej! Wokół nich zawsze kręcił się tabun dziewczyn. Ja - jako młodsza siostra - konspirowałam, przenosiłam liściki, no i przesiąkłam tą romantyczną atmosferą. Mieliśmy harcerską kawiarenkę. Żeby do niej wejść, trzeba było nazbierać sto szyszek. A wejść musiałam, bo tam przesiadywał Czarek. Kochałam się w nim, ale on kochał się w innej dziewczynie.
Ukończyłam Liceum im. Batorego w Warszawie. Przeważnie w wywiadach każdy mówi o sobie, że był słabym uczniem. Ja uważam, że byłam uczennicą średnią i na przykład na maturze z biologii wyłożyłam się już na wodniczce tętniącej. Ale to była wina mojej przyjaciółki Małgosi, która - gdy nie było mnie jeden dzień w szkole - zgłosiła mnie do matury z tego przedmiotu. Dyr. Orski powiedział mi wtedy: "Bemówna, ze względu na twoje artystyczne zasługi dla szkoły przymkniemy oko na tę wodniczkę".
Jestem urodzoną humanistką. Matematyka, fizyka to była zawsze mordęga. Miałam nawet kiedyś korepetytora, studenta politechniki. Ale że - jak już mówiłam - byłam kochliwa, to zamiast się uczyć, robiłam maślane oczy. Potem on mamie powiedział: "Tak opornej materii w życiu nie spotkałem". Moja matura z matematyki to dowód, że św. Antoni ma mnie w opiece. Ile zdrowasiek ja do niego odmówiłam. Ale dostałam mocne trzy.