Na studia zdawałam w latach 80. To były trudne czasy. Zaczęły się strajki, była Solidarność i my, wszyscy młodzi ludzie, byliśmy w to zaangażowani. To były zupełnie inne warunki studiowania niż dziś. Na wiele obleganych kierunków ludzie dostawali się po znajomości. Istniała nawet taka fobia, że jak nie ma się tzw. pleców, to się nie dostanie.
Mnie zamarzyła się resocjalizacja. Wszyscy mówili mi, że na pewno się nie uda. Przeszłam pierwsze egzaminy bez problemu, ale nie zdałam pisemnego angielskiego. Miałam mieć poprawkę, ale stwierdziłam, że nie mam po co na nią iść, bo i tak jej nie zdam.
Mój ówczesny narzeczony Andrzej, a dzisiejszy mąż, namówił mnie, żebym nie rezygnowała i spróbowała. Pamiętam, że siedzieliśmy w kawiarni, a on już nie tyle namawiał mnie, co zmusił do tego, żebym poszła na tę poprawkę. W końcu uległam i zdałam. Potraktowano mnie na niej bardzo ulgowo.
W ten sposób dzięki Andrzejowi znalazłam się na studiach. Skończyłam je z bardzo dobrym wynikiem. Można powiedzieć, że byłam studentem kujonem.
Wakacje spędzałam z kołem naukowym, jeździliśmy po kraju i pracowaliśmy społecznie. Mam sporą łatwość nawiązywania kontaktów z różnymi, często trudnymi ludźmi. Studia pozwoliły mi to odkryć. Bywałam w poprawczakach, zakładach karnych, lubiłam pomagać tym ludziom i z nimi rozmawiać. Potem jednak przyszedł czas rozczarowań. To był czas, kiedy kobiety nie mogły pracować w więzieniach. Zaczęłam więc pracę naukową, pisałam artykuły dotyczące zjawisk patologicznych wśród młodzieży, uczyłam studentów. I tak to trwało pięć lat. Po drodze nauczyłam się języka włoskiego, jeździłam do Włoch jako tłumacz profesorów. Wszystko miało zakończyć się doktoratem, ale wygrałam casting w telewizji.