W tym tygodniu obchodziliśmy 30. rocznicę śmierci Romana Wilhelmiego. Z tej okazji „Super Express” postanowił przypomnieć osobę wielkiego artysty. Jego miłość do sceny narodziła się we wczesnej młodości, kiedy rodzice wysłali go z Poznania do internatu prowadzonego przez księży salezjanów w Aleksandrowie Kujawskim, gdzie miał nauczyć panowania nad emocjami i ekspresją. To właśnie tam zetknął się ze szkolnym zespołem artystycznym. Znalazł się na scenie przez przypadek, jako statysta w kościelnym przedstawieniu, ale kiedy po raz pierwszy usłyszał oklaski już wiedział, jakie jest jego przeznaczenie i życiowy cel.
Roman Wilhelmi był człowiekiem obdarzonym ogromnym talentem. Grane przez niego postacie były charakterystyczne, co w dużej mierze należy przypisywać jego osobowości. Swój aktorski kunszt prezentował w różnych gatunkach filmowych od debiutanckiego kina historycznego, przez dramat „Bez znieczulenia”, kino akcji w filmie „Prywatne śledztwo”, po komedię w „Karierze Nikodema Dyzmy” czy „Alternatywach 4”. Wszyscy, którzy mieli przyjemność z nim pracować lub podglądać jego pracę patrzyli na niego z podziwem, ponieważ był kreatywny, twórczy, tryskał pomysłami. Mówiono, że on nie grał lecz żył rolą. Pracował tak jak wielcy hollywoodzcy aktorzy typu Al Pacino, Dustin Hoffman, Jack Nicholson metodą Konstantego Stanisławskiego i Lee Strasberga. Nie bez kozery nazywaliśmy go polskim Marlonem Brando. Choć ceniono jego talent nie przepadano za nim w środowisku artystycznym. Był bowiem trudną osobowością. Miał niewielu przyjaciół, a koledzy nie byli mu przychylni. Wymagał od wszystkich maksymalnego zaangażowania, poświęcenia na scenie. Rywalizował, krytykował, obrażał... - Zawsze byłem trudny w odbiorze, zawsze trochę spocony, trochę dziki. To się nie podoba - mawiał o sobie. Podobno 25-lecie swojej kariery świętował samotnie.
Jedną z pamiętnych ról Romana Wilhelmiego była kreacja Edwarda II w sztuce reżyserowanej przez Macieja Prusa dla Teatru Nowego w Warszawie w 1986 roku. Asystentem reżysera był wtedy Mariusz Treliński (59 l.), któremu na próbach do spektaklu często towarzyszyła ówczesna partnerka Sylwia Wysocka (59 l.). Gwiazda „Samego życia” i „Plebanii” z podziwem patrzyła na mistrza , który na scenie dawał z siebie wszystko. - Był bardzo przejęty rolą Edwarda II i wydawało mi się, że mimo ogromnego doświadczenia miał potężną tremę. Nie wiem czy to kłopoty z pamięcią czy taka metoda pracy, ale swoje kwestie miał nagrane na kasetę magnetofonową i odtwarzał je z walkmana. Chodził ze słuchawkami na uszach i się uczył - wspomina w rozmowie z „Super Expressem Sylwia Wysocka. Artystka w 1987 roku zagrała u boku W. Malajkata i Z. Zamachowskiego główną rolę kobiecą w nominowanym do Złotych Lwów filmie „Zad wielkiego wieloryba”, w którym występował także Wilhelmi. Co prawda nie mieli wspólnych scen, ale mieli okazję obcować ze sobą przy okazji powstawania zdjęć, a także premiery. - Muszę przyznać, że Wilhelmi był stu procentowym profesjonalistą i perfekcjonistą. Ciekawy życia i ciekawy ludzi. On genialny aktor, gwiazda, zgodził się zagrać epizod u mało znanego, debiutującego, młodego reżysera jakim był wówczas Mariusz Treliński. W dodatku film rozgrywał się w środowisku punkowym, które było dla Wilhelmiego całkowicie obce, ale przyjął to wyzwanie. Miał nosa. Mimo, że to nie była duża rola zagrał ją brawurowo. Jak się obserwowało jego pracę to czuło się, że ma ogromną radość grania, że jest to jego pasja i że nie ma roli której nie mógłby wykreować, był tak wszechstronny. Dla mnie „podglądanie go w pracy" to była duża przyjemność i doświadczenie - opowiada Wysocka.
O ile kariera Wilhelmiego układała się pomyślnie niemal do samej jego przedwczesnej śmierci, życie osobiste miał średnio udane. Aktor uchodził za kobieciarza i awanturnika. Był dwukrotnie żonaty. Pierwszy związek małżeński zawarł w 1958 roku z dziennikarką Danutą, która później została żoną Piotra Machalicy, nosząc nazwisko po obu mężach Wilhelmi-Machalica. Po raz drugi ożenił się z węgierską tłumaczką Mariką Kollar. Z tego związku urodził się jego syn Rafał. Małżeństwo przetrwało zaledwie siedem lat, a Marika wraz Rafałem wyemigrowali do Wiednia. Po ich wyjeździe artysta nie zabiegał o spotkania z synem, który w gruncie rzeczy wcale źle go nie wspomina. Sam gwiazdor nie ukrywał, że w jednej roli w życiu się nie sprawdził - w roli ojca. Nawet prawa do tantiem ze wznawianych filmów i seriali zapisał konkubinie. - Tylko aktorstwo mnie pogrąża całkowicie. Oddaję się mu bez reszty, bo ten zawód jest dla mnie wszystkim - powtarzał.
Roman Wilhelmi zmarł 3 listopada 1991 roku na raka wątroby z przerzutami do płuc. Podobno nie dopuszczał do siebie myśli, że jego dni są policzone. Mimo że leżał w szpitalu wpisywał w kalendarz daty kolejnych występów, których niestety nie doczekał. Został pochowany na cmentarzu Wilanowskim w Warszawie.