W pewnym momencie stwierdziłam, że nie chcę spędzić całego życia, siedząc w bibliotekach. Finansowo była to zabawa dla bardzo zamożnych ludzi, a ja nie mogłam sobie na to pozwolić. Moja siostra zobaczyła ogłoszenie, że telewizja szuka dziennikarzy i prezenterów. Namówiła mnie, żebym wysłała zgłoszenie. Wysłałam CV i swoje zdjęcie. Nie wierzyłam, że się uda. Aż nagle przyszła informacja o przesłuchaniach.
Pamiętam, że w komisji siedziała m.in. Edyta Wojtczak. Przeszłam do kolejnego etapu i dostałam się do 12-osobowej grupy, która przeszła miesięczne szkolenie w telewizji. Po takim szkoleniu człowiek myśli, że będzie już gwiazdą!
W tym czasie jeszcze jedną nogą byłam na uczelni, a drugą próbowałam wejść w telewizyjną rzeczywistość. Trafiłam do redakcji zagranicznej i po dwóch tygodniach z niej uciekłam. To było gniazdo os, nie pamiętam takiej atmosfery już w żadnym innym miejscu.
Później dostałam telefon z telewizji edukacyjnej i tak na dobre zaczęła się moja przygoda z telewizją. Jestem tu od 18 lat i nie żałuję. W 1997 roku Bogdan Sadowski, wiceszef redakcji katolickiej, zaproponował mi, żebym relacjonowała papieskie pielgrzymki. Wiedziałam, że to będą wyjątkowe wydarzenia. Koledzy chodzili za mną i mówili, żebym się na to nie decydowała, że to zaszufladkuje mnie do końca życia. I wtedy mój mąż Andrzej stwierdził, że jestem nienormalna, iż nie chcę się tym zająć. Uświadomił mi, że to będzie ogromne wydarzenie, że to niesamowita droga, którą można pójść. Przekonał mnie do tego. Myślę, że to był początek mojej "kariery". Ludzie zaczęli mnie szanować, lubić. Mój mąż ma wyczucie takich chwil.
Z Andrzejem to w ogóle dziwna historia. Chodziliśmy do tego samego liceum. Twierdził zawsze, że kochał się we mnie od pierwszej klasy, ale na dobre zaczęliśmy razem być w klasie maturalnej, kiedy razem poszliśmy na studniówkę.
Bywało różnie - schodziliśmy się, rozchodziliśmy. Andrzej jest specyficznym, trudnym człowiekiem, a przede wszystkim bezkompromisowym. Mówi to, co myśli, czasem taka powiedziana przez niego prosto w oczy prawda boli. Udało mi się to jednak zaakceptować.
Moim oczkiem w głowie jest córka Ola (20 l.). Gdy się urodziła, było mi bardzo trudno. Gdyby nie pomoc mamy i teściowej, pewnie nie dałabym rady. Ola płakała przez trzy miesiące bez przerwy, a ja musiałam się nią zajmować i pracować.
Dziś Ola to superdziewczyna. Za chwilę wyjeżdża na studia do Wenecji, poszła w ślady taty i studiuje historię sztuki. Myślę, że jestem w fajnym momencie swojego życia. Rano, gdy wszyscy śpią, siadam sobie z filiżanką kawy i sama ze sobą czuję się dobrze.