- Obchodziła pani niedawno 60. rocznicę ślubu. Jedni mówią, że związek cementują podobieństwa, inni - że przeciwieństwa... Jesteście więc państwo tak do siebie podobni czy też tak różni?
- Jestem zdecydowanie za teorią przeciwieństw. My jesteśmy tacy różni! Ja jestem jak piorun, jak burza, fyrtu- -pyrtu - i do przodu. A mój Jan to oaza spokoju. Kiedy się złoszczę, to on delikatnie mnie uspokaja, przytula i mówi takim kojącym głosem, że wszystko będzie dobrze. I tak się dzieje. Myślę więc, że w taki sposób powinny dobierać się małżeństwa - jedno przelatuje jak tajfun, drugie te przeloty łagodzi.
- Czy same przeciwieństwa wystarczą, żeby zbudować tak silny i trwały związek?
- Przydaje się jeszcze poczucie humoru, którego nigdy nam nie brakowało. Nawet teraz, w sytuacjach kiedy mogłabym ponarzekać i posmucić się, wolę myśleć pozytywnie i pożartować.
- W końcu pracowała pani i w krakowskim Teatrze Satyryków...
- Właśnie, to też zobowiązuje (śmiech). Ale oczywiście uśmiech trzeba mieć w sobie, a my z Janem to mamy.
- Sporo pani podróżowała, a przecież długie okresy rozłąki mogą być ryzykowne dla trwałości związku...
- Jak jest uczucie, to rozłąka tylko je wzmacnia. Zawsze wracałam do Jana jak na skrzydłach, pierwszym pociągiem albo pierwszym samolotem.
- Podobno kiedyś, kiedy powróciła pani ze Stanów, mąż zamknął się w łazience i nie chciał wyjść na powitanie. Obraził się, że tym razem za długo ta rozłąka trwała?
- Ależ skąd, przeciwnie. Tak bardzo się cieszył na mój powrót, że ze wzruszenia chciało mu się płakać. A że nie chciał tego po sobie pokazać, jak to mężczyzna, więc schował się w łazience, żeby przeczekać aż łzy wyschną.
- Słyszałam, że pani mąż ostatnio chorował?
- Nadal choruje. Ma problem z poruszaniem się, ale już idzie ku lepszemu. Staram się nim zajmować jak najlepiej, już od 6 rano jestem na nogach. Możemy też liczyć na pomoc, bo ja mam już swoje lata i sama nie dałabym sobie ze wszystkim rady. To dla mnie ogromny wysiłek. Mój mąż jednak tak wiele dla mnie zrobił przez te wszystkie lata, że teraz ja chcę zrobić coś dla niego.
- To piękne, co pani mówi. W dodatku jest pani wciąż, mimo skończonych 87 lat, aktywna zawodowo. Nawet pani koncertuje...
- Z tymi koncertami to może nieco przesada, ale tak, zdarza mi się jeszcze zaśpiewać. Cieszę się, że ludzie chcą mnie słuchać. Kiedy jednak mnie zapraszają na koncerty, to mówię, że wystąpię, ale na ich odpowiedzialność. Niedawno śpiewałam tu, w rodzinnej miejscowości Bielsko-Biała, w szpitalu, gdzie mąż przechodził rehabilitację. Zrobiliśmy taki koncert dla pacjentów. W maju będę w Opolu, gdzie przygotowywana jest specjalna uroczystość. Pewnie nie obejdzie się bez śpiewania.
- To prawda, że w Bielsku pani piosenki śpiewają taksówkarze?
- Mam takiego, z którym często jeżdżę. Istotnie śpiewa i tylko pyta, czy nie pomylił słów. To mnie raduje, że on, taki młody, bo ma ok. 30 lat, zna te stare szlagiery - "Augustowskie noce", "Złoty pierścionek", "Brzydula i rudzielec" czy "Serduszko puka w rytmie cza-cza"...
Maria Koterbska
Piosenkarka i artystka kabaretowa, często nazywana damą polskiej piosenki. Debiutowała w 1949 roku.
W latach 50. występowała w krakowskim Teatrze Satyryków. Szczyty popularności zdobyła w latach 50. i 60. To wtedy nagrała swoje największe przeboje, m.in. "Augustowskie noce" czy "Parasolki". Przez wiele lat współtworzyła kabaret Wagabunda.