Wszystko zaczęło się tradycyjnie, jak na większości pogrzebów. Po godz. 12 kondukt żałobny z rodziną i znajomymi wyruszył alejką cmentarza do miejsca pochówku. Nad urną wielu chciało przemawiać, jednak jedna osoba sprawiła, że emocje wzięły górę nad żałobnym nastrojem. Sadowska, bliska znajoma Koconia, zasugerowała, że ta śmierć jest tajemnicza i trzeba ją wyjaśnić.
- Trzeba zawiadomić prokuraturę. Myślę, że to mój obowiązek. Od 27 sierpnia do 1 września nie wiadomo, co się stało. Nikt nie mówi o tym, że Waldemar miał dwukrotnie złamaną rękę. Co z tym zrobiono? Myślę, że to jest bardzo istotna sprawa, by taką niewiadomą śmierć wyjaśnić - mówiła nam pani Iwona. - Ludzie z białaczką żyją po 10, po 15 lat. Od złamanej ręki nie umiera się, ale jak nie udzieli się pomocy, są powikłania, które doprowadzają do stanu, z którego się już nie wychodzi - denerwowała się znana reżyserka.
Kobieta nie rozumiała też, dlaczego Kocoń leczył się w szpitalu w odległym Grodzisku Mazowieckimi a nie w stołecznym, przy ul. Banacha. Bo tam właśnie wiosną walczył o zdrowie. Ostatecznie Sadowską wyproszono i uroczystość dobiegła końca już w atmosferze szacunku dla zmarłego.