Urodziłem się w 1924 roku w Kownie (obecnie na Litwie), ale zaraz po moim urodzeniu przenieśliśmy się do Wiłkomierza. Ojciec dostał tam pracę, objął stanowisko sekretarza gimnazjum polskiego. Był nim do 1940 roku, kiedy to szkołę zamknięto, bo nie było już Polski. Wtedy przeniosłem się do gimnazjum litewskiego. Myślałem, że moje szkolne problemy się skończyły, a one dopiero się zaczęły. W 1941 przyszli Niemcy, ale to nie oni wyrzucili mnie ze szkoły. Chłopcy z ósmej klasy, Litwini, powiedzieli, że mam się wynosić - jak to nazwali - z ich szkoły. Nie chcieli Polaka. Trudno to dziś młodym osobom zrozumieć, ale wtedy w ludzi coś wstępowało... Szerzył się nacjonalizm.
Jakim byłem uczniem? Słabym. Matematyka i pokrewne to był horror. Nawet musiałem powtarzać drugi rok gimnazjum. Ale lubiłem literaturę, recytować, stać na scenie.
Wyrzucili mnie ze szkoły, więc co mi pozostało? Szukać pracy. Nie było to łatwe, ale w końcu wylądowałem w fabryce kafli, zostałem pomocnikiem kierowcy. Do moich obowiązków należało dokładanie do pieca drewna, bo wtedy samochody były na drewno, oraz załadunek i rozładunek paki.
Późną jesienią w 1945 uciekliśmy do Suwałk, do Polski. Tam króciutko byłem. Potem mój przyjaciel, który zainstalował się na uniwersytecie w Toruniu, zaprosił mnie tam z bratem. Zdałem uproszczony egzamin maturalny i zapisałem się na I rok prawa. Dlaczego prawo? Z głupoty, bo kolega też tam poszedł. Ale to prawo było pomyłką. Rok później pojechałem na rozmowę do Szkoły Teatralnej w Łodzi i tak mi się spodobało, że zostałem. W 1946 zdałem egzamin. Wtedy szkoła była pod wodzą prof. Aleksandra Zelwerowicza (78 l.). Oj, jak wszyscy się go bali! Do dziś widzę go, jak stoi przy schodach z zegarkiem w ręku i sprawdza, kto się spóźnił dwie minuty. Potem nastał Leon Schiller (67 l.). On od trzeciego roku zabierał nas już do teatru, byśmy grali małe rólki. To było dobre, bo człowiek jak już został dyplomowanym aktorem, to szedł do teatru nie jak ta nietknięta dziewica. Znał już trochę warsztat. Co ciekawe, nie zdarzały nam się sypki, to znaczy, żebyśmy, stojąc na scenie, pomylili czy zapomnieli tekst. Zawodowym aktorom to się zdarzało, ale nam, studentom, nigdy.
Studia to był dobry czas, ale i biedny. Pamiętam, jak w piwnicach zorganizowano dla nas ogromne lokum, kilkanaście łóżek jedno obok drugiego. My studenci spaliśmy tam jak w koszarach. Ale wtedy człowiek miał niewielkie wymagania.