Kiedy miałem 8 lat, rodzice ściągnęli mnie do Warszawy. Przeprowadzka z Krakowa bolała, bo czułem się jak obcokrajowiec. Gdy wszyscy szli "na dwór", ja wychodziłem "na pole" i jeszcze mówiłem "okieńko" i "panieńka". Ale byłem twardy, otwarty i komunikatywny, więc szybko mnie zaakceptowano.
Nasz dom żył teatrem, radiem, aktorstwem. Moje ciocie, wujkowie to wielcy aktorzy, którzy zachodzili do nas i nie powiem, by jedli tylko owsiankę. No to kim ja mogłem być? Tylko aktorem. Pierwszy raz dostałem rolę, przyznam się, po znajomości. Potrzebny był głos dziecka do Teatru Polskiego Radia. Debiutowałem poważnie, bo w "Marii" Malczewskiego z Wieńczysławem Glińskim, Barszczewską. Postawiono mnie na krześle, mikrofon był za wysoko, i zagrałem pacholę.
I tak zostałem na tym krześle. Byłem m.in. Stasiem z "W pustyni i w puszczy", Nemeczkiem z "Chłopców z placu Broni". Ale największym moim zawodowym osiągnięciem było wygranie castingu na rolę Gienka Matysiaka. Ja, chłopak z Krakowa, pokonałem chłopaków z Warszawy! To było coś. Proszę pamiętać, że wtedy nie było telewizji. Słuchało się radia! W niedzielę ludzie siadali i słuchali kolejnej części powieści. Tak trudno dziś to sobie wyobrazić! A potem przyszedł film. Pierwszy to "Godziny nadziei", debiutowali tam Kobuszewski (77 l.), Mikulski (82 l.)...
Nie był dobrym uczniem
Uczniem byłem złym. Kiedyś, już dorosły, szedłem z synami przez Warszawę i ciągle mi się ktoś kłaniał. - Tato, skąd ty masz tylu kolegów? - zapytali. - Ze szkoły - odpowiedziałem. Taka duża była? Jak się zmienia podstawówkę 3 razy, liceum 4, o znajomych łatwo.
Byłem przykry zwłaszcza dla mamy, z którą zostałem, gdy rodzice się rozstali. Wszedłem wtedy w taki głupi okres, miałem 14 lat. Pamiętam raz z wiatrówki kolegi zastrzeliłem gołębia, medalistę, mistrza Polski. Ojciec dostał od właściciela za tego gołębia, a potem ja dostałem od ojca...
Ojciec musiał zapłacić za to całą swoją pensję. Byłem już tak nieznośny, że ktoś poradził mamie, by mnie posłała do szkoły kadetów. Rygor był tam jak w wojsku. 40 łóżek na sali, jak nie zdążysz zjeść zupy, drugie danie walną ci na nią. W pierwszym dniu kolega z sąsiedniego łóżka dał mi kłódkę. "Zamknij sobie szafkę" - poradził. Następnego dnia szafka była pusta. Wyjść stamtąd można było tylko na przepustkę, więc uciekałem, schodząc po drzewie. Którejś nocy wracam, drzewa nie ma. Dyrektor zza krzaków: - No i co, jak wejdziesz, cwaniaczku? Kazał ściąć drzewo.