Kultowe dzieło mistrza komedii Tadeusza Chemielewskiego pewnie nigdy by nie powstało, gdyby nie splot niecodziennych okliczności, które zdaniem samego reżysera, stanowią gotowy scenariusz na kolejną komedię. W 1971 r. Chmielewski, krótko po zakończeniu pracy nad filmem „Jak rozpętałem II wojnę światową” zamierzał odpocząć. „Zabrałem się do prac domowych, które czekały na mnie od dwóch lat, gdy kierownik zespołu Kadr Jerzy Kawalerowicz dzwoni, że jutro wszyscy reżyserzy mają być przedstawieni nowemu szefowi kinematografii, Czesławowi Wiśniewskiemu” – wspominał w jednym z wywiadów.
Reżyser nie spodziewał się, że podczas spotkania zostanie zapytany, nad czym obecnie pracuje. Nie mając żadnych pomysłów, postanowił improwizować. – „Myślę o zrobieniu jakby książki telefonicznej. W filmie występowałoby tyle postaci, ile zmieści się w pełnym metrażu” - miał odpowiedzieć, licząc, że pomysł się nie spodoba. Ku swojemu zaskoczeniu, już nazajutrz otrzymał zgodę samego ministra na rozpoczęcie zdjęć.
Przerażony Chemielewski musiał więc natychmiast przystąpić do pracy nad filmem, choć nie miał pojęcia, o czym miałby opowiadać. Po wielu nieprzespanych nocach powstała w końcu historia pełna absurdalnego poczucia humoru, ukazująca perypetie różnych osób, na czele z przybywającym do Warszawy włoskim przedsiębiorcą Francesco Romanellim (Kazimierz Wikiewicz), który musi się odnaleźć w trudnych realiach polskiej stolicy początku lat 70., a wszystko rozgrywa się w ciągu jednego dnia, pewnego wyjątkowo pechowego poniedziałku.
Emisja w TV:
Nie lubię poniedziałku
Niedziela 15.25 Polsat