Wśród par w tajemnicy przed światkiem show-biznesu stoją Ewa (49 l.) i Krzysztof (62 l.) Krawczykowie. Patrzą sobie w oczy. Co jakiś czas widać w nich wzruszenie, czasem popłynie mała łza. Z drżeniem w głosie oboje powtarzają słowa duchownego...
Tak na dwa lata przed srebrnymi godami Ewa i Krzysztof odnowili przysięgę małżeńską.
Krawczyk postanowił podzielić się z "Super Expressem" swoim szczęściem. Tylko nam opowiedział o swojej największej miłości - żonie Ewie.
- Moją Ewę poznałem w Chicago. Pamiętam jak dziś, jak ona pięknie, serdecznie się uśmiechała. Ewa przyjechała do Stanów na wakacje, ale znalazła pracę w barze. W tym samym lokalu pracowałem i ja. Pełniłem funkcję opiekuna artystycznego, prowadziłem koncerty i oczywiście sam śpiewałem.
Jakie ona miała nogi! Była piękna, młoda, skromna. Wtedy myślałem: "Matko, ona nie jest dla mnie". Byłem facetem po przejściach, z żoną żyłem w separacji. Byłem w dramatycznym nastroju.
Jej mama strasznie pilnowała mojej Ewuni. Do dziś zresztą dla teściowej Ewa jest największym skarbem.
Długo namawiałem Ewę na randkę. Nie wiem, może dlatego, że jej mama nie była do mnie zbyt dobrze nastawiona. Pamiętam, pisałem w barze do niej karteczki: "Czy mogę zabrać cię do kina? Naprawdę mam na myśli tylko kino". Ona odpisywała mi: "Z żonatymi się nie umawiam". Pewnego razu kelnerki zorientowały się, że Krawczyk dostał arbuza (czyli kosza). - Ewcia, nie bądź głupia. Umów się! A potem nam zaraz opowiedz, jak było z Krawczykiem - tak jej przykazały.
Umówiła się i ja, śmieję się do dziś, wtedy dopiero dowiedziałem się, co Ewa o mnie myśli. A myślała, że mam szklane oko i noszę peruki. Była zaskoczona, że jestem wysoki i mam włosy. Zabrałem ją do meksykańskiej restauracji. Zamówiłem margheritę. Była zdziwiona, że na brzegach kieliszka jest sól. Zaczęła ją strzepywać. Pomyślałem: "Matko, jakiego dzieciaka mam przed sobą". Ona miała wtedy 23 lata, ja 36. Zaproponowałem jej, że pójdziemy do dyskoteki. Strasznie się ucieszyła. Był wolny kawałek, zrobiłem, jak uczył mnie ojciec - przytuliłem ją mocno do siebie. Spodobało się. Ewa powiedziała, że poczuła się przy mnie bardzo bezpiecznie.
Musiałem jechać do Nowego Jorku, bo eks-żonie skończył się kontrakt i postanowiłem jej pomóc znaleźć nowe lokum. Jestem w samochodzie, stoję na czerwonym świetle. I nagle nie mogę wytrzymać. Co ja tu robię? Powinienem być z Ewą! Chwyciłem za telefon i mówię: "Czy wyjdziesz za mnie?". Odpowiedziała "Tak".
To było uczucie... Jakby proch ktoś rozsypał na ogień. Przestaliśmy się ukrywać. Zrobiłem projekt obrączek. Ślub wzięliśmy po kilku miesiącach od pierwszej randki.
Na Wielkanoc Ewa zabrała mnie do kościoła, choć wtedy do kościoła nie chodziłem. Poprosiłem teściową o książeczkę do nabożeństwa. Przeczytałem tam, że Bóg żyje w nas, a my żyjemy w Bogu. To zdanie wywarło na mnie wielkie wrażenie. Zacząłem o tym myśleć, zacząłem wierzyć. Za dwa lata obchodzić będziemy srebrne wesele. Byłem kiedyś niemądry, ale... Już dawno zrozumiałem, że monogamia daje dobry owoc. Nie na piasku zbudujemy związek, a na skale. Na fundamencie miłości, wierności, zaufania. Nie jesteśmy dewotami, ale ja naprawdę wierzę, że Bóg zapalił mi światło i pokazał, gdzie iść. Dzięki Ewie odzyskałem równowagę wewnętrzną. Jestem człowiekiem szczęśliwym, bo człowiek szczęśliwym w małżeństwie jest człowiekiem szczęśliwym.