W 1990 r. po raz pierwszy usłyszałem muzykę chodnikową. Zespół Akcent w dyskotece w Miałkówku śpiewał "Tabu Tibu". Przyznam... Nie podobało mi się to, ta transakcentacja, to łup, cup. Ale... goście właśnie tego się domagali. - No to chłopaki, bierzemy się za pisanie - powiedziałem do kumpli z zespołu. Mi szło najlepiej i tak powstały: "Blondyneczka", "Cyganeczka Janeczka"... Następny krok, nagramy pierwszą płytę. Gdzie tam płytę, kasetę! Pojechaliśmy do firmy Blue Star, śmieszne, bo mieściła się wtedy w budynku gospodarczym... "Piraty" tam trzaskali. Ale dawali studio.
Nagraliśmy więc tę kasetę, a potem przyszedł pierwszy wielki koncert. Amfiteatr w Płocku, kilka tysięcy osób. - Matko! - przeraziliśmy się. Nigdy nie graliśmy przed takim tłumem. Pamiętam, wyszliśmy na scenę i ja zacząłem: - "Dzień dobry. Przed państwem wystąpi zespół Bayer Full w składzie Jacek, Arek...". Głupio to wyszło, ale ja zupełnie nie wiedziałem, jak zagaić do publiczności. Myśmy umieli śpiewać, ale nie mówić. Dopiero jak występowaliśmy z Andrzejem Rosiewiczem (65 l.), podpatrywałem go... On jest w tym mistrzem, od niego naprawdę można się uczyć. Potem był koncert piosenki chodnikowej w katowickim Spodku. Okazało się, że nasza "Blondyneczka" była na Śląsku hitem! Pobiliśmy "Akcent" i "Fanatik". Ale na nasze nieszczęście powstała grupa Milano i cholery napisały "Bara, bara". Dla nas to był jak cios w plecy. Trzeba było kontratakować. Zdecydowaliśmy, że jeśli wygramy, to tylko wolną piosenką i tak powstała "Moja muzyka", którą wygraliśmy m.in. Galę Piosenki "Panoramy Śląskiej". Nagrodą było 5 tys. puszek piwa, czyli 2,5 tony towaru. Wszystko rozdaliśmy ludziom na koncercie. Lata 90. to szczyt popularności zespołów disco polo. Fanki naprawdę szalały. Na scenie lądowały staniki z numerami telefonów.
Jedną z ulubionych zabaw fanek było przywiązywanie członków zespołów do kaloryferów i rozpoznawanie ich z zawiązanymi oczami, no... nazwijmy to po instrumencie. Niektóre zrobiły wiele, byle tylko spotkać się z muzykami. Pamiętam jedną, podawała się za dziennikarkę, że niby wywiad chce przeprowadzić. Kiedy wychodziła nad ranem, chłopaki były ledwo żywe. Ale bywali też sprytni organizatorzy koncertów. Zamawiali dla zespołów panie lekkich obyczajów. Rano, kiedy muzycy domagali się wypłaty, taki biznesmen mówił: - Ależ była zapłata, w naturze. Ja już nie mam pieniędzy, one wzięły... Dlatego potem radziłem chłopakom: - Trzeba jeździć na koncerty z żonami. Ja jeż-dżę z żoną, to i kasa się zgadza i wszystko.