Urodziłem się i wychowałem w Zielonej Górze. Tańczę, od kiedy pamiętam. Pierwszą fascynacją były klipy i perfekcyjne ruchy Michaela Jacksona, które starałem się naśladować.
Można powiedzieć, że wychowywałem się w domu pełnym muzyki i tańca. Mój ojciec Ryszard był dziennikarzem, mama Aleksandra nauczycielką. W wolnych chwilach śpiewała, a moja siostra Ania tańczyła w zespole ludowym. Pewnego dnia poszedłem na jej występ w teatrze. Widziałem, jak mama patrzy na siostrę i płacze. Była z niej bardzo dumna. Pomyślałem sobie wtedy, że chciałbym, aby i na moich występach tak się wzruszała.
Na pierwszy kurs tańca towarzyskiego rodzice zapisali mnie do klubu "Jacek" w zielonogórskim Domu Harcerza. Miałem osiem lat. Moją partnerką była koleżanka z bloku.
Swoje pierwsze kroki stawiałem w bardzo małej salce. Można powiedzieć, że zapisy na tańce były moim pierwszym castingiem. Grupa była przepełniona, więc od tego przesłuchania i zdolności tanecznych zależało, czy mnie przyjmą. Pamiętam, że koledzy nauczyli mnie kroków cza-czy i dzięki temu dostałem się na zajęcia. Na moim pierwszym występie miałem biały strój i białe trampki przefarbowane na czarno, a właściwie na granatowo, bo taki kolor na nich wyszedł. Spodnie były trochę przykrótkie, a ja nie miałem w uzębieniu jedynki. Wyglądałem zabawnie.
Gdy zaczynałem tańczyć, miałem bardzo duże braki techniczne, ale myślę, że udało mi się je nadrobić moją miłością do tańca. Mój pierwszy trener widział, że mam pasję, że kocham to, co robię, więc mniej uwagi zwracał na proste kolana. Mówił mi, że ważne jest to, żebym nigdy nie zabił w sobie prawdziwego tancerza...