W Bielsku też mnie ze szkoły wyrzucali. Raz za ewidentne chuligaństwo, bo niezadowoleni ze stopni, jakie uzyskaliśmy, zdemolowaliśmy klasę. Drugi raz za 3 maja. Był 1948 lub 1949 rok, przemiany ustrojowe zaczęły się na dobre. Władze ustaliły, że 3 maja będzie Dniem Prasy i Książki, a o święcie narodowym należy zapomnieć. Dostaliśmy polecenie zrobienia gazetki ściennej, o Dniu Prasy i Książki oczywiście.
Zrobiliśmy ją, tyle że "3 maja" napisaliśmy "wołami", a "Dni..." malutkimi literkami. Rozpętała się burza, a mnie - jak to się ładnie mówi - relegowali ze szkoły, bo byłem wtedy przewodniczącym Samorządu Uczniowskiego.
Przeczytaj koniecznie: Stanisław Janicki: Uciekałem przed wojną zdezelowaną ciężarówką
Ale skończyłem Państwowy Zakład Kształcenia Administracyjno-Handlowego w Bielsku, w 1951 roku. Po maturze dwa zawody chodziły mi po głowie: dziennikarstwo i reżyseria filmowa. W szkole otrzymałem dyplom przodownika nauki i pracy społecznej. Ten glejt dawał mi to, że na większość uczelni mogłem się dostać bez egzaminów wstępnych. Papiery do filmówki wysłałem i jako junak hufców "Służba Polsce" pojechałem budować nowe osiedle mieszkaniowe w Mielcu. Niestety, jednego nie wziąłem pod uwagę, że ten glejt, ten dyplom przodownika nie funkcjonował na kierunkach artystycznych.
Nastał październik, a ja dowiaduję się, że z filmówki nici i trzeba przerzucić się na dziennikarstwo. To było do załatwienia, tylko że już się zaczęły studia, a ja byłem spóźniony, co nie było mile widziane.
Udało mi się załatwić rozmowę u dziekana Wydziału Dziennikarskiego na Uniwersytecie Warszawskim. Siedzę przed nim i cały drżę: Jak zobaczy moje papiery do filmówki, że tam kombinowałem, to każe mi się zgłosić za rok. A to klęska, bo jako zrewoltowany młody człowiek podjąłem samodzielną decyzję studiowania w Warszawie, więc wracać nie mam gdzie
Czytaj dalej >>>
Siedzę przed dziekanem, przed nim leży teczka z moimi papierami. Coś tam burczę, że dziennikarstwo to moje marzenie... A cały czas dygoczę ze strachu, że on tę teczkę otworzy...! I w tym momencie wchodzi sekretarka: - "Towarzyszu dziekanie, telefon do was". On wychodzi i wtedy ja, już na nic nie zważając... A niech się dzieje wola nieba. Otwieram teczkę i wyjmuję te "trefne" papiery! Już nawet nie pamiętam, gdzie je ukryłem. Dziekan wrócił, przejrzał papiery. - "No dobrze, możecie podjąć studia".
Specjalizację robiłem u prof. Jerzego Toeplitza. Pracę magisterską pisałem o reżyserze Eugeniuszu Cękalskim. Niestety, kiedy przyszło do oddania pracy, byłem w połowie. I prof. Toeplitz zaproponował gentlemen's agrement (dżentelmeńską umowę - red.). Jak zdam, to pracę dokończę i mu ją przedstawię. Tak też się stało. A potem był telefon z wydawnictwa, że chcą to wydać. I tak ukazała się moja pierwsza książka...