Taka sztuka w Polsce raczej się nie zdarza. Jak sam mówi, na świat przyszedł w ostatniej chwili - tata miał prawie 50 lat, mama dobiegała "40". Tylko "Super Expressowi" artysta opowiada o swoim życiu.
Przeczytaj koniecznie: Krzysztof Cugowski: Od dziś jestem emerytem! Dostaję 570 zł
Miałem wujka, który twierdził, że zaraz tu przyjdą Amerykanie i zrobią porządek z Armią Czerwoną. Dlatego nie zamierzał wyprowadzać się daleko od Włodzimierza Wołyńskiego za Bugiem, skąd pochodzi rodzina. Zamieszkał w Hrubieszowie, tuż za polsko-radziecką granicą, po "naszej" stronie. Moi rodzice byli nieco mniej łatwowierni i w 1946 r. osiedlili się w Lublinie, największym polskim mieście w okolicy. I ja właśnie tam się urodziłem.
Jako ciekawostkę powiem, że kiedyś telewizja, robiąc program o mojej rodzinie, odszukała mi przodków. Jeden z nich w 1639 roku ufundował figurę przy cudownym źródle koło Krasnobrodu. A później nawet królowa Marysieńka jeździła tam leczyć się z różnych dolegliwości... Urodziłem się na ostatni gwizdek. Ojciec miał 48 lat, a mama 38. W dodatku jestem jedynakiem. Rodzice pobrali się w 1933 roku, ale przez wojnę i tułaczkę chyba nie mogli stworzyć większej rodziny. Dopiero tu w Lublinie zaznali spokoju. Byli repatriantami, więc przydzielono im lokum przy ul. Łęczyńskiej. Jeden pokój bez kuchni, łazienki. Pompa z wodą i sławojka stały na podwórku. Mieszkaliśmy w pałacyku dawnego właściciela fabryki gwoździ, a z nami 19 innych rodzin. Na Łęczyńską wieczorem strach było się zapuszczać. Dzielnicowego nigdy tu nie widzieliśmy. Taka lumpenproletariacka dzielnica. Ale rodzice byli tam bardzo szanowani. Tato, jako urzędnik, pisał ludziom podania do sądu, poprawczaka, księdza czy więzienia.
Patrz też: Krzysztof Cugowski: Od 21 lat nie opuściłem głosowania
Więcej
https://www.se.pl/wiadomosci/exclusive/od-21-lat-nie-opusciem-gosowania-aa-v3DC-6VoK-sQ9k.html
Mnie bardzo się tam podobało. Dla takiego młodego chłopaka to fenomenalne miejsce! Niedaleko była huta szkła, dokąd chodziliśmy z kuplami się bawić. Czasem znajdowaliśmy niewypały, raz skończyło się to nieszczęściem, koledze urwało rękę.
Rodzicom jednak podobało się już zdecydowanie mniej. Pamiętam, jak raz podsłuchałem ich rozmowę. Miałem już pójść do szkoły i mama odwiedziła naszą rejonową szkołę przy ul. Bronowickiej. Kiedy wróciła, była zdruzgotana. - Wiesz co, jak on ma chodzić do tej szkoły, to lepiej, żeby w ogóle nie chodził - żaliła się tacie. Rodzice podjęli decyzję, że będę chodził do szkoły muzycznej w śródmieściu. Przesłuchali mnie tam, czy ewentualnie coś słyszę. Słyszałem i zostałem. Rodzice wielkim wysiłkiem finansowym kupili mi pianino, ale ja nigdy nie miałem wielkiego zapału do nauki. I nie przypuszczam, żeby w ogóle takie dzieci istniały. Bo jak tu grać z sercem, gdy na podwórku odbywają się o wiele atrakcyjniejsze rzeczy... I kiedy miałem te naście lat, spadło na mnie jeszcze jedno nieszczęście. Rodzice otrzymali mieszkanie w bloku, z łazienką, ubikacją, kuchenką gazową! Musieliśmy się wyprowadzić... Jeszcze dwa lata nie mogłem się z tym pogodzić. Prawie codziennie jeździłem do kumpli na Łęczyńską.