Chciała się uczyć, a nie śpiewać, ale tak ją wystraszono antyspołeczną postawą, że pojechała na festiwal. Urszula Sipińska (63 l.) opowiada „Super Expressowi” o dwóch dziwnych ślubach, szantażu i chorobie, na którą cierpi od dzieciństwa.
Pierwszy obraz z dzieciństwa? Wielka kokarda na głowie siedzi przy fortepianie, a nad nią moja mama, która dorabiała, ucząc małe dziewczynki...
Kiedy się urodziłam, tata przybiegł mnie zobaczyć. – Jezu, jaki potworek – krzyknął na mój widok. Byłam kompletnie łysa, i to do 3. roku życia. Pierwszy lok i kokardę „dostałam” w wieku 4 lat. Byłam tak dumna, że wszystkim chłopakom wskazywałam palcem na swoją głowę. Nic z tego nie rozumieli, więc przez kilka tygodni byłam pośmiewiskiem okolicznych ulic w Poznaniu, gdzie się urodziłam.
Od dzieciństwa chorowałam na trudno uleczalną, ale niegroźną chorobę. Na niecierpliwość. Naprawdę! Tak stwierdził psychiatra, do którego poszłam z mamą. Powiedział podobno, że gdy coś mi nie wychodzi, zaczynałam się robić niecierpliwa. Po powrocie do szkoły ze złości na „wyłupiastego”, jak nazywałam lekarza, na blacie ławki wyryłam słowa „same pierdoły”, a Gomułce na portrecie dorysowałam wąsy. Z tej niecierpliwości średnio się uczyłam. Do dziś śni mi się, że muszę zdawać maturę, bo tamta była do bani.
Niecierpliwość dokuczała mi bardziej niż kamień w trampku. Jeszcze nie skończyłam dziesięciu lat, a już byłam prawie po dwóch ślubach. Pierwszy miejski to nic wielkiego. Stałam z Wieśkiem Berytem przed ołtarzem w kościele i składaliśmy sobie przysięgi. Józek to było coś innego, wielka wiejska miłość. Byłam gotowa na drugi ślub. Wystroiłam się w białe prześcieradło, na głowę wcisnęłam wianek z polnych kwiatów. Goście już czekali... Tylko Józek nawalił, nie zjawił się. Po południu, gdy go dorwałam, zdradził, że koleżanka Zośka mu nie kazała, bo ślub z miastową dziewuchą przynosi pecha.
A oba śluby to przez niecierpliwość. Chciałam to mieć za sobą jak najszybciej. Poza tym byłam ciekawa życia dorosłych.
Fizyka w liceum kochałam naprawdę, tylko on nie zwracał na mnie uwagi. Wymyśliłam więc, że jak wypcham stanik watą i jeszcze założę zespół na wzór Filipinek, to wreszcie mnie zauważy. Wybrałam kilka koleżanek, z dobrym głosem, ale nie z powalającą urodą i tak powstały „Ośmiornice”. Śpiewałyśmy na akademiach w liceach, technikach, pisano o nas w gazetach. A fizyk? Nic.
Ledwie zdałam do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, a tu ZMS, do którego nie należałam, zadecydował, że wyśle mnie na konkurs piosenki studenckiej. Oponowałam. Powiedziałam, że przyszłam tu studiować, a nie śpiewać. Wtedy usłyszałam, że jestem aspołeczna: – To jest uczelnia, w której najważniejszym atutem jest talent, a talent to rzecz względna. Jeśli wiesz, co mówię? – powiedział mi jeden mądrala. Tak mnie wystraszyli tą aspołeczną postawą i tym, że za ewentualny brak talentu mogę wylecieć, że pojechałam. Zdobyłam trzecie miejsce i zaproszenie do Opola.