- To, że w 1969 roku dostała szansę występów w Las Vegas, to było jak los na loterii, nikomu innemu coś takiego się nie zdarza. Ona tam ciężko pracowała. Nie wytrzymywała tempa, wymagań i ciężkiej harówy od rana do nocy - opowiada nam Rabiński. - Pracowała nad ruchem scenicznym, nad językiem, wymową i tekstami. Oczekiwania wobec niej były przeogromne i ona nie wytrzymała oczekiwań tych, którzy ją tam zaprosili - wspomina menedżer gwiazdy.
Niestety, ogromny stres spowodował, że Villas zaczęła szukać ukojenia w alkoholu. - Violetta Villas była uzależniona od używek. To nie był tylko alkohol, powiedziałbym, że używki... Bo i leki jakieś. Ja myślę, że to się zaczęło właśnie w Ameryce. Bo nie wytrzymywała tempa, a chciała stanąć na wysokości zadania - zdradza Rabiński.
Karierę Violetty w Stanach przerwała choroba matki artystki. Po powrocie Villas do Polski alkohol towarzyszył jej przy wielu okazjach. Pan Zbigniew pamięta szczególnie jeden z koncertów w Starogardzie Gdańskim. - Powiedziała mi: "Stać pana na krowę, to stać pana i na łańcuch". Musiałem wysłać człowieka po dwie butelki koniaku. Myśmy tak smolili po kieliszeczku. Wtedy Violetta się śmiała, żartowała, opowiadała o Ameryce - wspomina menedżer diwy.
Villas bywała przybita, nie czuła się w Polsce akceptowana. Inni artyści zazdrościli jej sławy i świetnych zarobków w USA. - Ona ciągle powtarzała, że w Polsce ma czerwone światło. To była prawda. Dla niej nie pisano, nie komponowano, zazdrość i zawiść ludzka powodowała to, że ona była izolowana. Dowody na to były też po śmierci. Nikt ze znaczących artystów sceny polskiej nie był na jej pogrzebie. Nie było Santor, nie było Przybylskiej, Koterbskiej, Kunickiej, nie było Połomskiego - wylicza Rabiński.