- Jak wspomina pani swoje święta z dzieciństwa?
- Myślę, że - jak większość z nas - cudownie. Byliśmy wtedy wszyscy razem, a przecież właśnie to wspólne świętowanie Bożego Narodzenia jest najważniejsze. Moje pierwsze zapamiętane święta z dzieciństwa były tuż po wojnie. To było biedne Boże Narodzenie, nie, tak jak dzisiejsze - pełne prezentów, uginających się od jedzenia stołów. Moi rodzice byli zwykłymi urzędnikami, niezbyt zamożnymi. Na choince wieszaliśmy zabawki zrobione przeze mnie, moją siostrę i brata. Robiliśmy je z papieru glansowanego, czyli świecącego, oklejało się pudełka od zapałek i robiło się z nich jeżyki, a z bibuły łańcuchy. Teraz, gdy o tym opowiadam, przed oczami mam widok stołu w dużym pokoju, który mama oddawała do naszej dyspozycji parę tygodni przed Gwiazdką. Rozkładała nam na nim różne potrzebne rzeczy, a my robiliśmy ozdoby. Co roku trzeba było dorobić coś nowego, bo się niszczyło. Zamiast lampek na choince paliły się świeczki. Potem, tuż przed Wigilią, ubieraliśmy choinkę, a po całym domu roznosił sie zapach potraw świątecznych.
- Ile osób zasiadało wtedy do waszego świątecznego stołu?
- Rodzice, nasza trójka i dziadkowie. Mieszkali w Gostyninie i mieli kilka indyków, więc na świąteczny obiad jedliśmy indyka. Nie brakowało też suszonych owoców z ich sadu. Wspólnie śpiewaliśmy kolędy. Od 5. roku życia uczyłam się grać na fortepianie, więc akompaniowałam rodzinie. Dziadek, gdy wypił sobie dwa kieliszki winka, śpiewał też pieśni patriotyczne. Wtedy to mnie tak nie wzru-szało, ale dziś, gdy sobie o tym przypomnę, mam łzy w oczach.
- Obdarowywali się państwo prezentami?
- Prezenty były minimalne. Nie miały nic wspólnego z tym, co się dzieje teraz. Mój wnuk zażyczył sobie właśnie od Mikołaja samochód na pilota, a ja - jako ukochana babcia - wraz z rodzicami oczywiście spełnię to marzenie. Prezenty z mojego dzieciństwa to były książeczki, czasem sweter czy czapka zrobiona na drutach przez mamę, kolorowe ołówki. Ważne było, że każdy prezent nas cieszył. Nauczyłam tego swojego syna, a on swoje dzieci.
- Jakie potrawy pojawiały się na stole wigilijnym?
- Tradycyjne. Zawsze był karp w galarecie. Miałam naniusię, która była z nami przez całe swoje życie. Robiła świetnego faszerowanego szczupaka. Pojawiała się sałatka jarzynowa i ziemniaczana z grzybami. Z zupy grzybowej wyciągało się duże grzyby i obsmażało w mące, na maśle. Każdy chciał mieć swojego grzybka, stanowiły wielki przysmak. Naniusia piekła pyszne ciasta i wspa- niałe makowce. Było skromnie, ale smacznie.
- Ma pani swoją ulubioną kolędę?
- Lubię wszystkie. Mój mąż uwielbiał kolędę "Oj maluśki, maluśki". Ja przepadam też za "Lulajże Jezuniu". Zawsze wspólne kolędowanie zaczynaliśmy albo kończyliśmy kolędą "Bóg się rodzi". Kiedy byliśmy dorośli, wigilie odbywały się zazwyczaj u mnie. Mój brat przepisywał na maszynie wszystkie zwrotki kolęd. To było bardzo pomocne, bo zazwyczaj znamy dwie, trzy zwrotki, a tak mogliśmy zaśpiewać wszystkie. Do domu przychodził Mikołaj, dowcipkował z dorosłymi, pytał dzieci, czy były grzeczne i rozdawał prezenty.
- O czym pani myśli w ten magiczny wigilijny wieczór?
- Jestem szczęśliwa. Chociaż od czterech lat to święta bez męża i jest w moim sercu pustka, rana, ale wiem, że taka jest kolej rzeczy... Mam przy sobie syna, synową, wnuki. I to jest piękne. Nie robię żadnych podsumowań. To, co było, po prostu było, i jest wspomnieniem.
- Czego pani życzyć?
- Zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia. Dopóki będę je miała, będzie dobrze. Nie chciałabym być ciężarem dla nikogo. A Czytelnikom życzę ciepłych, rodzinnych i szczerych życzeń w ten wigiilijny dzień. Życzę, żeby święta były innymi dniami niż te codzienne, by były pełne przebaczenia, tolerancji, uśmiechu.