Narodowy gen Znachora
Nie ma drugiej takiej opowieści w historii polskiej kinematografii, do której by powracano aż trzykrotnie. Musi zatem kryć się w niej jakiś narodowy gen, skoro na przestrzeni stu lat książkę Dołęgi-Mostowicza adaptowano w tak różnych momentach historycznych i za każdym razem osiągano kasowy sukces.
Oglądając kolejne wersje „Znachora” towarzyszy widzowi zawsze to samo odczucie. Jakbyśmy ten świat ubogich chłopów i szlachciców o pięknych nazwiskach skądś znali, a zarazem wydaje się on nam tak strasznie obcy. Podobnie jak tytułowy bohater, my także z zakamarków swojej pamięci staramy się wygrzebywać wspomnienia – skąpanych w słońcu pól i sięgających po horyzont lasów. Bo „Znachor” w swoich korzeniach jest filmem o miłości, tęsknocie oraz o nadziei. A trudno o obraz świata bardziej romantyczny i polski zarazem.
Prawdopodobnie to wyczuł w tej opowieści Jerzy Hoffman – reżyser, którego pozycji jako filmowca w latach 80. nie dałoby się już zachwiać. To on, zaledwie kilka lat wcześniej (w 1975 roku), znalazł się ze swoim „Potopem” w piątce najlepszych filmów nieanglojęzycznych podczas oscarowej gali. A tamta noc stanowiła zaledwie ukoronowanie sukcesu frekwencyjnego adaptacji drugiej części Trylogii Henryka Sienkiewicza – obejrzało ją w polskich kinach ponad 27 milionów widzów.
Hollywoodzki melodramat
Gdyby nie język, którym posługują się bohaterowie, być może nikt nie zaprotestowałby, słysząc, że „Znachor” Jerzego Hoffmana został zrealizowany w baśniowym Hollywood. Ponieważ ambicją reżysera było nie tyle opowiedzenie znanej, melodramatycznej historii, lecz także tchnięcie w nią ducha nowoczesnego języka filmowego. I osiągnął ten cel tak skutecznie, że jego wersję historii Tadeusza Dołęgi-Mostowicza wciąż ogląda się z przyjemnością, uważnie śledząc losy głównego bohatera.
Udało mu się to osiągnąć z pewnością między innymi dzięki z wyczuciem napisanemu scenariuszowi, świetnej scenografii czy pracy kamery. Lecz w pamięci widza zapadają przede wszystkim wspaniałe kreacje plejady polskich aktorów. Na ekranie oglądamy przecież Annę Dymną, Tomasz Stockingera czy Piotra Fronczewskiego. I chyba trudno ukryć wzruszenie, gdy profesor Dobraniecki pod koniec filmu oznajmia: „Proszę państwa, wysoki sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur”. Oto dobro znowu triumfowało.
Gdyby role na podobieństwo płyt mogły zyskiwać status złotych czy platynowych, Jerzy Bińczycki jako tytułowy „Znachor” dawno przebiłby rekord Elvisa Presleya. Ten krakowski aktor, wcielenie nieśmiałości, bezsprzecznie podbił serce widowni oraz krytyki – nawet tej, która miała mieszane odczucia wobec samego filmu. Jerzy Hoffman, pytany o fenomen Bińczyckiego, odpowiadał:
„Po dziś dzień nie wiem, jakim aktorem był Bińczycki. To banał, jeśli powiem, że dobrym, ale czy wielkim? Na pewno był szlachetnym człowiekiem. To z niego emanowało”.
Szczęście u boku 20 lat młodszej studentki
Jak wielu aktorów, także Jerzy Bińczyki wybrał ten zawód przez przypadek. Na egzamin do szkoły teatralnej w Krakowie przyjechał jako wsparcie swojego przyjaciela, Marka Walczewskiego. I postanowił, że w sumie też spróbuje. Wystarczyło mu wyrecytować zaledwie pół wiersza Władysława Broniewskiego „Bagnet na broń”, aby zostać przyjętym. Podobno nie znał dalszego ciągu.
Zanim znalazł miłość do końca życia, zdążył poznać smak miłosnego zawodu. Koleżanka ze studiów, z którą Bińczycki pracował później w teatrze, złamała mu serce, gdy postanowiła pobrać się z ich wspólnym kolegą. Był to cios, który aktor ciężko potem odchorował, aby móc szczęśliwie związać się z aktorką Elżbietą Willówną. Z tego związku urodziła im się córka, a ich wspólni znajomi uważali parę za przykład szczęśliwej i zgodnej. Wieść o rozstaniu wywołała szok w krakowskim środowisku. Bińczycki tłumaczył ją po latach tymi słowami:
„Nie wierzę w aktorskie małżeństwa, tego typu związki mają małe szanse na przetrwanie”.
Wydawało mu się, że będzie odtąd wieść samotne życie, gdy pod koniec lat 70. studentka polonistyki Elżbieta Godorowska postanowiła przeprowadzić z aktorem wywiad. Znała go doskonale z ról w Starym Teatrze, do którego chodziła od najmłodszych lat. On był już wtedy po czterdziestce, ona miała zaledwie dwadzieścia lat. Nic więc nie zapowiadało, żeby znajomość mogła przerodzić w bliższą znajomość, przyjaźń lub miłość. O tym okresie swojego życia aktor mówił jako momencie przełomowym. A przyjście na świat dziecka scementowało związek.
Odszedł jak Rafał Wilczur
Jerzy Bińczycki odszedł jak Rafał Wilczur, zupełnie niespodziewanie, w wieku zaledwie 61 lat. Tylko kilka miesięcy wcześniej został dyrektorem Starego Teatru w Krakowie. Znał tę scenę i zespół od podszewki, miał pomysły na nowe spektakle oraz plany współprac nie tylko z uznanymi reżyserami.
Po raz ostatni przed publicznością wystąpił z okazji dziesiątej rocznicy pierwszej udanej transplantacji serca w Krakowie. Recytował wtedy wiersz Wisławy Szymborskiej: „Dziękuję ci, serce moje, że nie marudzisz, że się uwijasz, bez pochlebstw, bez nagrody, z wrodzonej pilności”. Nie doczekał już premiery „Pana Tadeusza” w reżyserii Andrzeja Wajdy, ostatniego filmu, w którym wystąpił.