Olga Szymańska wyjawiła, że pół roku po śmierci męża pojechała w daleką podróż. Wdowa po Marcinie Wronie dotarła aż na Wyspę Wielkanocną. Wyjazd pozwolił jej uporać się z wielką traumą. Zanim pojechała w miejsca, które miały być spóźnioną podróżą poślubną, żona Wrony była w złym stanie psychicznym.
- Oczywiście był taki czas, że zupełnie się wycofałam. Nie chciałam wychodzić z domu. Ale znaleźli się ludzie, którzy mnie stamtąd wyciągali. Na bieganie, na oglądanie filmów, obiad. Bylebym tylko nie była sama - powiedziała Szymańska w magazynie "Pani". Potem nastąpił przełom.
- Najcięższym, choć jednocześnie bardzo oczyszczającym momentem był mój wyjazd do Ameryki Południowej, pół roku po śmierci Marcina. To miała być nasza spóźniona podróż poślubna: Chile i Argentyna... Tam obchodziłam moje 30. urodziny. Tam równiez spędziłam pierwsze urodziny Marcina już bez niego. Dotarłam na Wyspę Wielkanocną, nad rozbujany falami Pacyfik, gdzie zrobiłam sobie tatuaż, który traktuję jako talizman i część mojej przemiany. Doznałam ekstremalnych przeżyć wewnętrznych, ale poczułam, że to czas, w którym muszę iść dalej, wziąć się w garść. Bo przecież nie ma szans, by taka tragedia nie zostawiła śladu. Po powrocie do Polski poszłam na terapię. Starałam się znaleźć sens w zwykłym funkcjonowaniu, chodzeniu do pracy. Powoli się to udaje - wyznała.
Olga Szymańska dalej ma żal do losu, że jej mąż odszedł w taki sposób. - Trudno nie mieć. Ale z biegiem czasu jest nieco łatwiej. Pojawia się myśl, że nic w życiu nie jest dane na zawsze. Wiem, że już warto czerpać z chwili, która trwa, nie myśleć zbyt wiele o przyszłości. Dzięki tym przemyśleniom jest mi też chyba nieco prościej w relacjach różnego rodzaju. Jeśliby się zastanowić, to życie zaczynamy wiele razy. Mam świadomość, że w przyszłości przydarzy mi się jeszcze wiele „rozpadów” - mniejszych lub większych. Staram się więc czerpać z teraźniejszości, ile tylko mogę - zakończyła wdowa po Marcinie Wronie.