Mieliśmy w domu taką sepiową książeczkę, która mnie fascynowała, "Skarbczyk Matejki", z portretami królów i książąt polskich. Najlepszym prezentem dla mnie były ołówki i papier, żebym mógł rysować. Więc gdy przyszło do wyboru szkoły, mama zdecydowała, niech będzie to liceum plastyczne. Niestety, szkołę w Warszawie miałem daleko, a podróż przez miasto była niebezpieczna. Winogrona ludzi wiszące na tramwajach, nie było dnia, by ktoś nie stracił nogi. Rozwiązaniem była szkoła z internatem. Za namową nauczycielki Jadwigi Bochonko-Chwalińskiej mama wysłała mnie do Bolkowa na Dolnym Śląsku. Proszę sobie wyobrazić, że ja, 13-letnie dziecko, mając po drodze 3 przesiadki, pojechałem tam sam. Ale wtedy... szybciej dojrzewaliśmy.
Bolków, cudowne miasteczko ze wspaniałym zamkiem. Wśród uczniów byłem najmniejszy. Część kolegów trafiła tu z partyzantki. Mieli po 20-21 lat i zupełnie co innego w głowie. Pamiętam, jak sprowadzali dziewczyny do internatu. Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. To znaczy już opuszczając Pragę, wiedziałem, że dzieci nie przynosi bocian, ale mało znałem się na tych sprawach.
W Bolkowie jedzenie było takie sobie, powiedzmy średnie, ale jak ktoś boksował, dostawał więcej - więc ja zapisałem się do sekcji boksu. Koledzy też namówili mnie na sprytną rzecz, jako najmniejszy mieściłem się do okienka w kuchni. Więc nocą chłopaki wciskali mnie przez to okienko, a ja wszystkim nalewałem zupy. Kucharka niczego się nie domyślała, bo dolewałem taką samą ilość wody. A potem to już w ogóle była łatwizna, bo na warsztatach dorobiłem sobie wytrych.
Pamiętam jeden smutny dzień. Chciałem jechać do domu na święta, ale gdy szedłem przez rynek, to zawadziłem o coś butem i urwałem podeszwę. Poszedłem do szewca, a on mówi: "Ja ci tego nie zrobię ani na dziś, ani na jutro. Ale jak jedziesz do mamy, to ja ci dam buty syna. Oddasz, jak wrócisz". Ludzie wtedy byli wspaniali.
Szkołę, Technikum Ceramiczne - z kierunkiem zdobnictwo - w Szczawnie, bo tam nasze liceum przeniesiono, skończyłem z wyróżnieniem. Dlatego bez egzaminów miałem wstęp do Akademii Górniczo-Hutniczej.
Byłem dobrym studentem, bo jak już coś robię, to na 100 procent. Był nawet pomysł, bym został na uczelni. Prof. Tomasz Kuroś powiedział mi: "Niech pan idzie i spróbuje w tej operze, a jak się nie uda, to wróci pan i zrobimy doktorat". Wróciłem po ten doktorat po 48 latach. Dwa lata temu senat AGH przyznał mi tytuł doktora honoris causa. A w operze próbuję do dziś.
Jutro: Zacząłem śpiewać, bo dziewczynom oczy mgłą zachodziły