„Tata odszedł spokojnie w domu, w otoczeniu córek, wnucząt, zięciów, najukochańszych zwierząt. Wierzymy, że zawsze będzie z nami poprzez swoją muzykę i dobro, którym obdzielał każdego potrzebującego” – napisały zrozpaczone córki wokalisty tuż po jego śmierci. Witold Paszt od dawna chorował. Pogarszający się stan zdrowia nie pozwolił mu nawet na pojawienie się 5 lutego w finale trzeciej edycji „The Voice Senior”, który wygrał jego podopieczny. Artysta był już w złym stanie. Wiele dni spędził w Wojewódzkim Szpitalu im. Jana Pawła II w Zamościu. Tuż przed śmiercią wrócił jednak do domu.
– Wolał być z rodziną. W szpitalu z powodu obostrzeń związanych z koronawirusem nie można go było odwiedzać. Chciał wrócić do domu – mówi nam jego znajomy.
Po Witku, bo tak kazał do siebie mówić, płaczą nie tylko córki, wnuczęta i przyjaciele, lecz także mieszkańcy Zamościa, gdzie wszyscy go znali i szanowali. Zamościanie nie mogą pogodzić się z jego śmiercią.
– Taki nasz chłopak z Zamościa. Nigdy się tego nie wstydził, ba, zawsze z dumą wspominał, skąd pochodzi – opowiada pan Stanisław, rówieśnik zmarłego muzyka, którego siostra chodziła z Pasztem do jednej szkoły. – Miał cudowny dar zjednywania sobie ludzi swoją postawą: z taką samą uwagą słuchał podchmielonego przechodnia i profesora uniwersytetu. Skracał dystans, tak zwyczajnie – dodaje.
Z Zamościem artysta czuł się nierozerwalnie związany. Tu z żoną Martą, zmarłą cztery lata temu, stworzył pełen miłości dom, do którego zawsze wracał jak na skrzydłach. W wolnych chwilach gotował, najczęściej rosół. Wciąż bardzo tęsknił za ukochaną.
– Żałował, że nie pójdą już razem z najmłodszą wnusią na spacer, tak jak sobie to obiecywali… Po odejściu żony wokalista jeszcze bardziej ubóstwiał dziewczynkę, jakby chciał jej wynagrodzić brak babci – opowiada pani Barbara (70 l.), sąsiadka i koleżanka Paszta od najmłodszych lat. Słyszała nieraz, jak grał jej na gitarze i śpiewał piosenki. – Ze starszym wnukiem majstrował przy motocyklu w garażu. Ale nie miał już tego błysku w oku co kiedyś. Tęsknił za Martą – wspomina.
Muzyka uwielbiali także bezdomni. Kiedy przechadzał się po starówce w Zamościu, nigdy nie pożałował grosza potrzebującym – czy to na jedzenie, czy na piwko. Pan Witold zawsze wspomógł złociszem lub piątakiem, a przy okazji jeszcze z każdym porozmawiał. Był duszą tego miasta.
– Bo to był właśnie taki facet: wrażliwy na krzywdę innych, pogodny, nie zapominał o kolegach – dodaje kolega artysty Marek.