Urodziłem się w Warszawie i choć moje dzieciństwo przerwała wojna, nie odczułem jej zbyt brutalnie na własnej skórze. Gdy tylko to wszystko się zaczęło, z całą rodziną uciekliśmy na wieś. Ojciec Wacław zorganizował transport, załadowaliśmy się i pojechaliśmy. To była spokojna mazowiecka wieś. Czas spędzałem głównie z mamą Janiną, bo tata pracował w Warszawie i dopiero pod wieczór wracał do domu.
Byłem przeciętnym rozrabiaką. I łakomczuchem. Pamiętam, że uwielbiałem lody i potrafiłem zdobywać na nie pieniądze. Mój ojciec miał pięciu braci. Gdy miałem trzy-cztery lata, stryjowie wracając z pracy dawali mi kilka drobniaków. Stałem w bramie i od każdego wyłudzałem 5, czasem 10 groszy...
Tylko nie praca
Mimo wojny chodziłem do prywatnej szkoły. Zorganizował ją jeden miejscowy nauczyciel z żoną. Po okupacji, ponieważ wszyscy moi stryjowie byli inżynierami, poszedłem do technikum budowy silników samolotowych w Warszawie. Po maturze razem z Jerzym Turkiem (†76 l.) dostaliśmy nakaz - bo wtedy dostawało się nakazy pracy - do FSO. Mieliśmy pracować tam trzy lata, a przepracowaliśmy rok.
Tam właśnie zaczęła się moja przygoda z aktorstwem. W FSO aktorów z Teatru Powszechnego zapraszano, aby przygotowywali akademie okolicznościowe. W pewnym momencie wspólnie doszli do wniosku, że w FSO jest dużo młodzieży i trzeba wciągnąć ją w organizację takich imprez. Część aktorów podjęła się więc założenia amatorskiego kółka aktorskiego.
Mnie i Turkowi nie za bardzo chciało się pracować w fabryce. Postanowiliśmy więc iść do szkoły oficerskiej. Mieliśmy w ręku już gotowe pisma, wystarczyło, że podpisze je nasza dyrekcja, ale zobaczyliśmy plakat o naborze do amatorskiego kółka teatralnego. Poszliśmy tam z ciekawości. Najbardziej podobało nam się to, że było tam mnóstwo dziewcząt. Wspaniałych, uroczych, pięknych i przede wszystkim z administracji. To bardzo mi imponowało i być może dlatego postanowiłem regularnie uczestniczyć w zajęciach tego koła.
Źdźbło talentu
Potem okazało się, że i ja, i Turek mamy talent. Aktor Jerzy Tkaczyk (†83 l.) powiedział nam, że najlepiej byłoby, gdybyśmy poszli do szkoły teatralnej, bo widzą w nas jakieś źdźbło talentu i pewnie zostaniemy przyjęci. Postanowiliśmy spróbować. To była wiosna, mieliśmy przygotowanych kilka wierszy na 1 maja. Przesłuchiwał nas sam Aleksander Zelwerowicz (†88 l.). Strasznie się z nas śmiał, ale zdaliśmy. Zostaliśmy przyjęci na wydział estradowy, ale po roku byliśmy już na aktorskim.
Szkołę wspominam fantastycznie. Uczyli nas profesorowie, którzy co prawda niewiele mieli wspólnego z dydaktyką, ale byli wspaniałymi aktorami, pokazywali nam, jak powinniśmy grać. Po skończeniu szkoły trafiłem do Teatru Dramatycznego. I tak znalazłem się wśród fantastycznych aktorów..