- Co się wydarzyło czerwcowego wieczoru 2008 roku w pana mieszkaniu?
- Żona zostawiła na małym gazie parafinę kosmetyczną, której używała do leczenia alergii dłoni. Ze zmęczenia czy przez roztargnienie zupełnie o tym zapomniała. Parafina się zapaliła, ogień momentalnie rozprzestrzenił się po mieszkaniu. To był wypadek, który może się wydarzyć w każdym domu, przez nieuwagę czy zmęczenie.
- Każdy może zostawić rosół na gazie i o nim zapomnieć...
- Tak. A że wtedy temperatura na dworze była dość wysoka, pożar zajął część mieszkania zaledwie w kilka sekund.
- A pan wyszedł z tego z poparzeniami 40 procent powierzchni ciała i perspektywą długiego powrotu do zdrowia. Jak radził pan sobie z bólem podczas zmiany opatrunków?
- Wyłem z bólu. Bałem się tego każdego dnia od rana. Zaciskałem zęby, a kiedy było już po wszystkim, zasypiałem jak kamień, ale śniły mi się koszmary.
- Na czym polegała rehabilitacja i jak przebiegała?
- To żmudna i wielomiesięczna praca. Często także bardzo bolesna. Człowiek zdaje sobie nagle sprawę z tego, jak jest słaby, jak bardzo zależny od innych. A rehabilitacja, żeby przyniosła efekty, musi być systematyczna i prowadzona z wielką konsekwencją, także w domu. To seria ćwiczeń, rozciągań, masaży i naświetlań. W moim przypadku miały likwidować tzw. przykurcze, które powstały razem z bliznami i uniemożliwiały jakiekolwiek normalne ruchy.
- Co podczas leczenia było najtrudniejsze?
- Powrót do domu. Bo wydawało mi się, że oznacza on powrót do normalności. Nic bardziej mylnego! W domu zaczęły się schody. Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem mocno niepełnosprawny. Nie umiałem się sam umyć, ubrać, zjeść, już nie mówiąc o tym, by gdzieś pójść o własnych siłach. We wszystkim musiała mi pomóc żona. Bez niej bym sobie nie poradził.
- Pana żona po pożarze musiała się opiekować nie tylko trójką dzieci, ale i panem...
- Żona została z totalnie zniszczonym mieszkaniem wymagającym remontu, dziećmi, które właśnie zaczęły wakacje i mężem w szpitalu. Odwiedzała mnie trzy, cztery razy dziennie. Trzeba być człowiekiem ze stali, by dać sobie z tym wszystkim radę fizycznie i psychicznie. Gdy moje życie wisiało na włosku, żona nie dała po sobie poznać, że martwi się o przyszłość. Miała stalowe nerwy.
- A jak pan odnalazł w sobie siłę, by wrócić do sprawności?
- Po takim przeżyciu najważniejsze jest, by ułożyć sobie wszystko w głowie. Oswoić krok po kroku.
- Oswoił pan pożar?
- Tak. Wiedziałem, że muszę walczyć, żeby wstać i iść do przodu. Ponad pół roku codziennie ćwiczyłem z rehabilitantem. Miałem motywację, bo czekała na mnie rodzina, małe dzieci, które nie poradziłyby sobie bez ojca, także finansowo. Jeśli ma się dla kogo żyć, można pokonać największe trudności, ciężką chorobę czy niepełnosprawność, można przenosić góry.
- Jak na pana stan reagowały dzieci?
- Był moment, że się trochę bały. Przez pewien czas mnie unikały, wszystko załatwiały tylko z mamą. Wtedy zorientowałem się, że muszę im pokazać za wszelką cenę, że ja też jestem obok i mogę w czymś im pomóc. Zacząłem od czytania bajek przed snem, co wymagało ode mnie wielkiego wysiłku. Musiałem niemal ruchem robaczkowym, na pupie przemieścić się do ich pokoju. Były zdziwione, ale spodobało im się, że może być tak jak kiedyś.
- Podczas leczenia spotkał się pan z życzliwością ludzką?
- Pomagali nam różni ludzie, znajomi i nieznajomi. Kiedyś przyszedł do mnie obcy człowiek i powiedział, że oddał dla mnie krew. Nie umiałem nawet mu podziękować, z wrażenia zapomniałem języka w gębie.
- Ile czasu minęło, nim zaczął pan chodzić, sam wykonywać czynności, w których wcześniej pomagała panu żona?
- W sumie - ponad rok.
- Musiał pan przejść operacje plastyczne lub przeszczep skóry, by wyglądać jak dawniej?
- Tak, ale nie chodziło o wygląd tylko o zdrowie, o normalne funkcjonowanie, polegające na ruchach dłoni, rąk, nóg.
- Książka "Wszystko jest po coś", w której opowiada pan o pożarze, to rozprawienie się z własną tragedią czy przestroga dla innych?
- Ani jedno, ani drugie. Nie chciałem pisać tej książki, ale zostałem namówiony. Ta książka miała dawać promyk nadziei tym, którzy też zmagają się z cierpieniem.
- Znana twarz przestrzeże ludzi przed niebezpieczeństwem?
- Zawsze podkreślam, że gdybym był kierowcą PKS-u czy hutnikiem, który oparzył się w piecu, nikt nie kupiłby takiej książki. Ponieważ jestem dziennikarzem znanym z telewizji, ciąży na mnie obowiązek dawania żywego świadectwa, że po tak ciężkim przeżyciu można się podnieść i żyć normalnie.
- Wrócił pan do pracy w telewizji. Nie bał się pan?
- Jasne, że się bałem. Nie wierzyłem, że moja historia kiedyś się dobrze skończy. A tymczasem osiągam zawodowo więcej niż przed pożarem. Dzięki temu, co mi się przytrafiło, powiedzenie "co nas nie zabije, to nas wzmocni" wreszcie ma dla mnie realny sens.
Krzysztof Ziemiec
Dziennikarz telewizyjny. W czerw-cu 2008 roku przeżył straszny wypadek. W niedzielny wieczór w jego mieszkaniu wybuchł pożar. Dziennikarz uratował z płomieni żonę Danutę i trójkę dzieci: Manię, Olę i syna Franciszka.
Z poparzeniami II i III stopnia trafił do szpitala. Ponad rok walczył o powrót do pełnej sprawności.