- Dość długo kazał pan widzom czekać, by znów mogli pana zobaczyć w roli gospodarza telewizyjnego show...
- Przyznam, że propozycje prowadzenia różnych programów pojawiały się i wcześniej, nie były to jednak oferty, które spełniałyby moje oczekiwania. To po prostu nie było to. W przypadku „Bitwy o palety” rozmowy też trochę trwały, bo wiedziałem, że zanim przyjmę propozycję, muszę najpierw dobrze poznać produkcję. Ostatecznie, gdy uznałem, że program mieści się w zakresie tego, co robiłem wcześniej i jest zgodny z moim stylem prezenterskim, przyjąłem propozycję. I okazało się, że to dobra decyzja! Telewizja tak naprawdę nigdy nie była stałym punktem w moim życiu zawodowym. Moją pracą na co dzień od lat pozostaje radio, zresztą mam także wiele innych zajęć, natomiast programy telewizyjne pojawiały się i znikały, raz były to formaty większe, raz mniejsze, dlatego zawsze podchodziłem do telewizji po prostu jak do przygody i nigdy nie miałem wobec niej jakichś szczególnych oczekiwań. Co nie znaczy, że nie ciszy mnie, kiedy pojawia się szansa na jakiś ciekawy projekt.
- Jak się panu pracowało na planie po tak długiej przerwie?
- Było bardzo ciekawie, ale też intensywnie i dość ciężko, bo zdjęcia narywaliśmy latem, w bardzo upalne dni, a do tego w nietypowej scenerii, bo w prawdziwych magazynach. Muszę przyznać, że gdy zobaczyłem, jak wielką przestrzeń zajmują te wszystkie towary sprzedawane internetowo, byłem naprawdę w szoku! Przede wszystkim jednak jest to program o ludziach – tych, którzy zajmują się sprzedażą zwrotów konsumenckich profesjonalnie albo po godzinach. Okazuje się zresztą, że handel internetowy to dzisiaj ogromna część gospodarki. Ludzie kupują, czasem zwracają, te rzeczy pakowane są później na palety i sprzedawane hurtowo. U nas dochodzi tutaj też aspekt pewnego hazardu. Widzę zresztą pewne podobieństwo do programu „Idź na całość”, gdzie podejmowało się decyzję, nie wiedząc, co się wybiera. Tu różnica jest taka, że się kupuje. Dzięki temu zawsze jest ta nutka niepewności i ciekawość: co też będzie w środku?
- Na czym polega główne założenie programu „Bitwa o palety”?
- W każdym odcinku mamy cztery dwuosobowe zespoły. Pierwszy etap to licytacja trzech palet. W dwóch z nich częściowo widać, co zawierają, zaś trzecia to tajemnica, wybór uczestników jest więc pewnym ryzykiem. Jedna ekipa wychodzi bez palety, co wcale nie oznacza, że przegrała, bo czasem ci którzy kupują, po prostu przelicytują. Wygrywają ci, którzy zarobią najwięcej, czyli tanio kupią, a drogo sprzedadzą. Trzeba więc mądrze licytować, ale i wykazać się niezłymi umiejętnościami handlowymi. Nasi uczestnicy wylicytowane produkty sprzedają później nie tylko przez internet, ale czasami wśród znajomych, a bywa, że jeżdżą na targi, albo mają swoje sklepy. Zabawa tkwi w samym procesie, ale przy okazji poznajemy tu także fajnych, ciekawych ludzi. Dla jednych sprzedaż to zawód, a inni zajmują się tym amatorsko, przy czym profesjonaliści nie zawsze są tutaj górą. Emocje podkręca fakt, że tu gra się własnymi pieniędzmi.
- Program wymaga odwagi w podejmowaniu ryzyka. Pan też ma naturę ryzykanta?
- Tu zdecydowanie wolę być po stronie prowadzącego (śmiech). Przede wszystkim nie mam aż takich umiejętności handlowych, a tu jest to niezbędne. Jeśli jednak chodzi o ryzyko, to wydarzyła się na planie ciekawa rzecz. Ponieważ mam dość dużą swobodę na planie, w jednym z odcinków wymyśliłem, że licytować będą tylko panie, a panowie maja stać z boku. I co? Okazało się, że panie poszły na całość! Zaczęły licytować tak, że panowie chwytali się za głowy, bo kobiety licytowały jak szalone (śmiech). Myślę, więc że panie potrafią podejmować dużo większe ryzyko, za to panowie ewidentnie są w tym bardziej wyważeni.
- Ostatnio coraz częściej reaktywuje się kultowe programy sprzed lat. Pan takich formatów ma na koncie sporo. Do którego ma dziś największy sentyment?
- To na pewno „Idź na całość”, największy teleturniej, jaki kiedykolwiek prowadziłem. Chyba w ogóle jeden z największych w historii polskiej telewizji. Oglądalność potrafiła sięgać 10 mln widzów! Myśmy mieli 60% udziału w rynku. Popularnością przebiliśmy nie tylko „Wiadomości”, ale i prognozę pogody, co wydawało się nieosiągalne. W trakcie emisji finału ludzie masowo przełączali na nasz program, zamiast śledzić prognozę, co zresztą poskutkowało tym, że wiele osób wyszło następnego dnia bez parasola, nie wiedząc, że zapowiadano deszcz (śmiech).
- Współtworzył pan polską telewizję przez dekady. Zdarza się panu dzisiaj śledzić młodszych kolegów po fachu i przyglądać się najnowszym trendom w tej branży?
- Myślę, że każdy jest inny, więc z pewnością nie jestem od tego, żeby kogoś oceniać czy krytykować, bo od oceny są wyłącznie widzowie. To oni decydują, albo włączając program, albo przełączając na inny kanał. Nawet jeśli się zachwycę jakimś prowadzącym, to ostatecznie, jeśli nie będzie on potrafił zgromadzić widowni, będzie to znaczyło, że jest kiepski. Nie ma innego kryterium, niż sympatia widzów.
- Niedawno świętował pan 70. urodziny, ale nie zwalnia pan tempa. W czym tkwi sekret pana niespożytej energii?
- Na pewno po części w genach, ale jest to też kwestia aktywności – zawodowej, intelektualnej i fizycznej. Ruch to jest podstawa. Ja już dobre 55 lat gram w siatkówkę, zamieniłem tylko parkiet na piasek, bo teraz grywamy w siatkówkę plażową. Trenuję trzy razy w tygodniu, ale do tego dochodzi mnóstwo innych zajęć – spotkania ze znajomymi, rower, ogródek… Oczywiście potrzebne jest zdrowie, ale o nie też dbam, bo badam się regularnie, raz do roku i sprawdzam, czy wszystko jest w porządku. I do tego namawiam też innych!
- Powiedział pan w jednym z wywiadów, że każdy czas pan swoje dobre strony. Co docenia pan na tym etapie życia?
- Niezależność. Ja już właściwie nic nie muszę. Osiągnąłem już pewną pozycję zawodową, więc dziś mogę decydować, jakie projekty mi się podobają, a jakie nie. Materialnie też nie jest najgorzej, więc mam już dziś o wiele spokojniejsze spojrzenie na to, co dookoła. To daje duży luz.
Emisja w TV:
"Bitwa o palety", pon.-czw., godz. 20.00 w Super Polsacie