Samolot nad miastem
Był 1951 rok, kiedy odwiedzający Warszawę Józef Stalin zaproponował budowę wieżowca, mającego w swojej architekturze nawiązywać do tych, które właśnie powstały lub jeszcze powstawały w Moskwie z okazji 800-lecia założenia miasta. Wszystkie wyraźnie inspirowały się amerykańskimi drapaczami chmur i zawierały elementy odwołujące się do rosyjskiego baroku.
Już kilka tygodni później rozpoczęto poszukiwania odpowiedniej lokalizacji. Poważnie rozważano zwłaszcza okolice Portu Praskiego lub Grochowa, a także Mokotowa. Nie było jednak wiadomo, jakie właściwie będzie przeznaczenie mającego powstać wieżowca. Mówiono wiele o uniwersytecie oraz kompleksie administracyjno-mieszkalnym. Dokładnie taka miała być też użyteczność ośmiu (ostatecznie siedmiu) bliźniaczych wieżowców w Moskwie.
W sierpniu 1951 roku postanowiono ostatecznie, że nowy budynek stanie w Warszawie przy ulicy Marszałkowskiej, co wiązało się koniecznością uprzątnięcia terenu pod jego budowę. A więc należało usunąć pozostałości po dawnej zabudowie dzisiejszego centrum Warszawy. To wtedy także zapadła decyzja, że budowa ruszy w połowie 1952, a Pałac będzie mieścił m.in. teatry, sale wystawowe oraz Salę Kongresową. Po stronie polskiej głównym pełnomocnikiem ds. pałacu został architekt Józef Sigalin. Po stronie rosyjskiej naczelny architekt radziecki – Lew Rudniew.
Strona polska zaproponowała rosyjskiemu zespołowi, aby wspólnie wyruszyli w podróż po kraju w celu zaczerpnięcia inspiracji z czołowych zabytków. W tym celu odwiedzono zwłaszcza Kraków. Elementy nawiązujące do sukiennic są zresztą łatwo zauważalne w architekturze gmachu. Następnie oba zespoły stanęły na praskim brzegu Wisły, w rejonie mostu Śląsko-Dąbrowskiego, by określić planowaną wysokość. Ponad miastem unosił się samolot na wysokości 100 metrów, a architekci komunikowali się z pilotem za pośrednictwem radia, wciąż prosząc o wzniesienie się odrobinę wyżej. Stanęło na 175 metrach głównego gmachu i 220 metrach z iglicą.
Rzeźba, która nie powstała
Pierwsze koparki rozpoczęły budowę symbolicznie 1 maja 1952 roku, ale dopiero dzień później roboty ruszyły pełną parą. Biorąc pod uwagę rozmach projektu oraz technologie znacznie mniej rozwinięte od współczesnych, duże wrażenie robi tempo prac. W grudniu ‘52 gazety donosiły, że rozpoczęto już budowę piątej kondygnacji budynku, a na kilka dni przed śmiercią Stalina stalowy szkielet wypełniano cegłą. Na wieść o odejściu przywódcy Kraju Rad nie tylko postanowiono nadać pałacowi jego imię, lecz także zadecydowano, aby na placu został wzniesiony pomnik Stalina. Polskie władze, jak pisała wówczas Maria Dąbrowska, były rozhisteryzowane z powodu odejścia dotychczasowego władcy, bo nie wiedziały, jakiego przyniesie im przyszłość.
O szczegółach pomnika zdecydowano w czerwcu ‘53. Zgodnie z planem KC PZPR miał on być wysoki na piętnaście metrów i chciano go postawić obok głównego wejścia do PKiN-u. Do wykonania projektów dopuszczono pięciu rzeźbiarzy, w tym Alfonsa Karnego, Mariana Wnuka oraz największego wśród nich – Xawerego Dunikowskiego. To właśnie na tym ostatnim szczególnie zależało szefom partii. Sigalin miał przekonywać Bieruta – wyjątkowo zresztą zaangażowanego w kwestie urbanistyczne – że na wypadek, gdyby powstał więcej niż jeden dobry projekt, to postawi się go w innym mieście. Dla zwycięzcy przewidziano kwotę 35 tysięcy złotych, dla pozostałych – po 8 tysięcy. W owym czasie przeciętne wynagrodzenie wynosiło 652 złote. Była to więc fortuna.
Minister Kultury Włodzimierz Sokorski uznał, że żaden projekt nie nadaje się do realizacji. Bo przecież monument powinien prezentować całe bogactwo postaci tego przyjaciela Polski, a jego zdaniem rzeźbiarze nie podołali zadaniu. Podczas specjalnego pokazu w Muzeum Narodowym członkowie Sekretariatu KC PZPR zgodnie stwierdzili, że propozycja Dunikowskiego jest co prawda najlepsza, lecz nadal nie dość dobra. Dlatego postanowiono, że muszą powstać całkiem nowe projekty.
Do ich przygotowania został zaproszony tym razem jedynie Marian Wnuk, który w 1937 roku otrzymał nagrodę za pomnik Józefa Piłsudskiego. Ostatecznie żaden pomnik nie powstał. Przyszła odwilż, a wraz z nią zmiana w postrzeganiu jednego z największych zbrodniarzy w XX wieku.
Pomnik Przyjaźni
Pałac Kultury i Nauki, choć wielu chciałoby się go pozbyć ze względu na symbolikę, wpisał się na stałe w krajobraz miasta. A nawet, na przestrzeni ostatnich dekad, nieraz odegrał istotną rolę w odbudowie polskiej państwowości – to również w PKiN-ie rozwijała się w latach 80. działalność opozycyjna czy odbył słynny Kongres Kultury w 1981, przerwany przez ogłoszenie stanu wojennego. Trudno sobie więc wyobrazić wymazanie go z mapy stolicy – zarówno na poziomie fizycznym, jak i symbolicznym. Można zresztą podejrzewać, że próba jego rozbiórki zakończyłaby się podobnie, jak losy pomnika Przyjaźni Polsko-Radzieckiej Aliny Szapocznikow.
Praca tej chyba najbardziej znanej polskiej rzeźbiarki od 1955 roku znajdowała w holu głównym gmachu. Na fali przemian dyrektor PKiN-u Waldemar Sawicki w 1992 podjął decyzję o jej zezłomowaniu. Odpowiedzialny za to przedsiębiorca wziął co prawda pieniądze za usługę, lecz przewiózł monument do swojego ogrodu w Józefowie. Muzeum Sztuki Nowoczesnej wielokrotnie zwracało się do niego z prośbą o możliwość odkupienia rzeźby. Za każdym razem bezskutecznie. W 2019 roku nowy właściciel postanowił wystawić pracę Szapocznikow w Desie, gdzie osiągnęła cenę 1,7 milionów złotych.
Bo to czas określa wartość, nie ideologie.