zginął w wypadku ponad 20 lat temu

Od lat 80. wyciągał ludzi z dna. Niezwykła historia Marka Kotańskiego

Jedno o Marku Kotańskim można powiedzieć na pewno – nie był łatwym człowiekiem. Lecz czy zdołałby tak wiele zrobić dla osób potrzebujących, gdyby nie szedł jak taran, aby ci z marginesu zostali zauważeni? Sam zginął w wypadku samochodowym 19 sierpnia 2002 roku.

Praca z uzależnionymi nie jest zajęciem dla Matki Teresy

Marek Kotański był najpewniej pierwszą osobą w Polsce, która zainteresowała się losem osób uzależnionych. Działo się to w czasach, kiedy uważano, iż narkomania oraz alkoholizm to problemy Zachodu. Z jego inicjatywy w 1978 roku powstał w Głoskowie pierwszy ośrodek MONARU, zajmujący się terapią i leczeniem uzależnień. Wkrótce później przyszła pora na MARKOT – organizację walczącą z kryzysem bezdomności.

Nie jest to zajęcie dla Matki Teresy z naszych marzeń. W ośrodkach dla bezdomnych lądują zrzuty wszelkiej maści, od kobiet z dziećmi, które uciekły przed mężami bestialcami, przez ludzi niezaradnych życiowo, alkoholików i narkomanów, aż po skazańców, którzy właśnie opuścili kryminał. Każda moja wizyta w tym miejscu kończyła się dla mnie kilkudniową traumą. Wydawało się, że mogę beztrosko wpaść, pogadać z pensjonariuszami, dodać im otuchy, pograć z nimi na gitarze. Niestety, po wyjściu stawałem się psychicznym wrakiem. Dla Kotana była to codzienność

– w rozmowie z „Faktem” mówił Zbigniew Hołdys.

Jerzy Górski – od MONARU do mistrzostwa świata

Marek Kotański był autentyczny i dlatego potrafił znaleźć porozumienie nawet z tymi osobami, dla których nikt już nie widział nadziei. Gdy napotykał kogoś w kryzysie, nie potrafił przejść obojętnie. „Chodź do nas do Monaru na Hożą, napijesz się czegoś ciepłego, coś zjesz, a potem zobaczymy” – mówił i czasem udawało się komuś zacząć życie na nowo.

Tak było z Jerzym Górskim, polskim triathlonistą i podwójnym mistrzem świata w Ironmanie. Gdy w 1984 roku trafił do MONARU po ponad dziesięciu latach ćpania nikt nie dawał mu szans, że kiedykolwiek wyjdzie z uzależnienia. A na pewno nikt się nie spodziewał, że osiągnie sportowy sukces. W wywiadzie dla „Vivy!” przyznawał, iż jego pierwszą inspiracją był właśnie Kotański: 

Ja byłem, jeśli mogę tak powiedzieć, zakochany w nim. W sensie nie fizycznym, ale ja na niego patrzyłem, chciałem go dotknąć, chciałem z nim chwilę porozmawiać. Jeśli coś powiedziałem źle, on mnie zaraz prostował. Myśmy wspaniałe rzeczy zrobili razem!

Marek Kotański na przekór społeczeństwu pomógł tysiącom

Marek Kotański jako społecznik był nie do złamania. Gdy postanowił uruchomić program wsparcia dla nosicieli wirusa HIV i chorych na AIDS, nie zrażał się niechęcią oraz protestami mieszkańców. Wyciągał lekcje z porażek, a jego konsekwencja sprawiła, że dzisiaj w Polsce działa nowoczesny system wsparcia.

Gdyby nie tworzył tej swojej piramidy, to by pomógł 20-100 ludziom, a nie tysiącom

– mówił Antoni Kraus, który współpracował z Kotańskim.

Lecz jako człowiek nie był kryształowy. W młodości uchodził za narcyza, a jego była dziewczyna opisywała go jako typ takiego celebryty, który dzisiaj chodziłby po ściankach. Zarazem za wszelką ceną usiłował dorównać ojcu, profesorowi japonistyki Wiesławowi Kotańskiemu. Żyło w nim dwóch Marków.

Jeden bliźniak był absolutnie zaangażowany, z wielkim sercem, potrafiący wyciągać człowieka z psychicznego dna. Był odważny, szedł jak taran, potrafił mówić ze swadą, nie bał się ludzi, nie bał się partyjnych bonzów. Mówił, o co chodzi, i zawsze trafiał w czułą nutę – to są nasze dzieci, to jest nasza przyszłość. Każdy, nawet ten partyjny bonza ma dzieci… A drugi bliźniak był pazerny na zaszczyty, na dobra wszelkiego rodzaju, na to, żeby być pierwszym – on jeden, jedyny i nikt więcej…

– wspominała go dawna znajoma w książce „Kotan. Czy mnie jeszcze kochasz?” Przemysława Bogusza.

Był nieobecnym ojcem, który wiecznie kogoś naprawiał

Praca w ośrodkach wymagała czasu i energii. Choć współcześnie często podważa się metody terapeutyczne Kotańskiego, wówczas był pierwszym, który w ogóle podjął wyzwanie. A płaciła za to również jego rodzina. Ożenił się w 1965 roku, a sześć lat później został ojcem. Wanda wielokrotnie mówiła mu, że Monar jej go odebrał. Ale rozumiała, dlaczego to robi. Ojca rozumiała także jego córka Joanna, która Marka Kotańskiego wspomina jako nieobecnego. Nie jeździł na wakacje, nie bywał na wywiadówkach i wiecznie gdzieś gonił.

Nie było go za wiele dla nas, dla bliskich. Zawsze akurat miał coś do zrobienia gdzie indziej, gdzieś jechał, kogoś naprawiał, o coś walczył

– wspominała w wywiadzie po śmierci Marka.

Informacja o wypadku dotarła do niej na kilka godzin po powrocie z wyjazdu. Przez kilka lat, próbując przepracować tę tragedię, pracowała potem w MONARZE. Ale nie dała rady. Czuła, że nie ma wystarczających mechanizmów obronnych. Dlatego założyła fundację im. Marka Kotańskiego „Dotknięcie dobra”, w ramach której zajmuje się profilaktyką antynarkotykową wśród młodzieży. W ten sposób kontynuuje społeczną działalność ojca.

Marek Kotański potrafił jednoczyć różnych ludzi wokół jednej idei

Do dzisiaj żyje wiele osób, którym działalność Marka Kotańskiego pozwoliła odbić się od dna. W kościele Św. Stanisława Kostki w trakcie mszy pogrzebowej 28 sierpnia zebrały się tysiące jego przyjaciół i podopiecznych. Wśród nich zarówno dawni mieszkańcy MARKOT-u i MONAR-u, przedstawiciele władz RP oraz środowiska LGBTQ+. Marek Kotański, jak mało kto w Polsce potrafił jednoczyć wokół siebie osoby o różnych doświadczeniach i pochodzeniu. W trakcie mszy Anna Maria Jopek odśpiewała żałobną pieść, a Krystyna Janda drżącym głosem wyrecytowała pożegnalny wiersz. Przed godziną trzynastą w programach Polskiego Radia zabrzmiał ulubiony utwór społecznika - „Niepokonani” zespołu Perfect:

W korowodzie zmysłów możemy trwać Niepokonani Nim się ogień w nas wypali

Nim ocean naszych snów Łyżeczką się odmierzyć da...

Sonda
Czy pamiętasz kim był Marek Kotański?

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki