Była sobota, parę minut po godz. 1. Na przystanku autobusowym przy skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Hożej dwóch mężczyzn czekało na autobus nocny. Najprawdopodobniej widzieli jasne volvo, które z zawrotną prędkością pędziło w kierunku placu Konstytucji, ale gdy auto nagle odbiło w ich kierunku, nie mieli szans na ucieczkę. Samochód z impetem wpadł na chodnik, uderzył w przystanek, potrącił pieszych, skosił drzewo i zatrzymał się dopiero na przydrożnych słupkach. Kierowca wysiadł z wraku i gdy dotarło do niego, co zrobił, natychmiast zwiał.
- W samochodzie zostały dwie pasażerki, obie były nietrzeźwe. Zostały zatrzymane do wyjaśnienia - mówi st. asp. Robert Opas z Komendy Stołecznej Policji. To one powiedziały śledczym, kto kierował i dokąd mógł uciec. 35-letni Andrzej S. wpadł niespełna godzinę później w swoim mieszkaniu na Mokotowie. - Mężczyzna miał w organizmie ponad 2 promile alkoholu. Został przewieziony do izby wytrzeźwień - mówi Opas. Jego ofiary, mieszkaniec Warszawy Grzegorz W. (+47 l.) i pochodzący z Włoch Alessandro C. (+33 l.), zginęli na miejscu. Ich ciała przekoziołkowały w powietrzu kilkadziesiąt metrów, policjanci zabezpieczający ślady mówili, że zostały zmasakrowane.
Drogowym zabójcą wczoraj zajął się prokurator. Andrzej S. nie wypierał się, że to on siedział za kierownicą volvo. Jak udało nam się ustalić, 35-latek zamiast patrzeć na drogę, awanturował się ze swoją dziewczyną. Jak twierdzi, to dlatego stracił panowanie nad samochodem i wjechał na chodnik. Dziś sąd podejmie decyzję, czy zamknąć pirata drogowego w areszcie. Za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym pod wpływem alkoholu grozi mu 12 lat więzienia.
Czytaj: Tajemnicza śmierć w Chorzowie. Wypadek czy samobójstwo?