Może warto więc rządowi przypomnieć, ze ponowne zamknięcie szkół i przedszkoli postawiło miliony rodzin w bardzo trudnej sytuacji. Nie mam wątpliwości - to była konieczna, choć spóźniona decyzja. Gdyby nie restrykcje, mielibyśmy pewnie każdego dnia nie setki, ale tysiące umierających na covid. Ale kiedy zamyka się szkołę czy przedszkole, kiedy rodzice muszą rzucić inne zajęcia i przejąć opiekę nad dziećmi w domu - to państwo powinno im to w pełni rekompensować. Dziś tak niestety nie robi. Przejście "na opiekę" oznacza obcięcie pensji o 20 proc., o premiach i dodatkach nie wspominając. "Opiekę" biorą w ogromnej większości kobiety, które w ten sposób dodatkowo pogarszają swoją przyszłą sytuację emerytalną (od zasiłku nie odprowadza się składek emerytalnych). W zeszłym roku, kiedy z dnia na dzień trzeba było radzić sobie z pierwszą falą pandemii, a o wszystkich rozwiązaniach mówiono, że są tylko na chwilę, to mogło się wydawać się bez znaczenia. Dziś widać, że koronawirus został z nami na dłużej. I to już zrobił się realny problem.
Wielu rodzin nie stać na to, żeby dostawać niższą pensję. Bez tych kilkuset złotych nie zapłacą czynszu, nie kupią ubrań dla dzieci. Kończy się więc tak, że opiekę nad dziećmi przejmują te osoby, dla których epidemia i kontakty społeczne są najgroźniejsze - babcie. Program szczepień idzie ciągle dość wolno, znaczna część z babć nie ma odporności na wirusa. Kontakt z wnukami i ich pracującymi rodzicami to dokładanie kolejnego ryzyka. Rząd stawia te rodziny przed wyborem: albo nie zwiążesz końca z końcem, albo będziesz ryzykować zdrowiem mamy czy teściowej. To nie jest w porządku.
Jeśli rząd chce bronić polskich rodzin przed tym, co im realnie zagraża, to ma tutaj pole do popisu. Czasowe podniesienie zasiłku opiekuńczego (odpowiednie propozycje przedstawiły w tym tygodniu posłanki Biejat i Zawisza) to minimum, którego można oczekiwać od "najbardziej prorodzinnego rządu w historii". Bez tego trochę wstyd odmieniać tę "rodzinę" przez wszystkie przypadki.