– Mając tyle pracy i tyle pacjentów na głowie, nie trudno się załamać. Raz podczas zdawania raportu nasza koleżanka dostała ataku paniki. Rozpłakała się i gdy ją zapytaliśmy, co się dzieje, powiedziała, że my nie damy rady tym wszystkim ludziom pomóc. Ona jest bardzo wierząca. Chciała uratować jak najwięcej osób – tłumaczy pan Łukasz. – Ale ona jest silna. Pracuje jak my wszyscy, czyli dając z siebie wszystko – mówi nasz rozmówca.
Jak wygląda praca na stuosobowym oddziale pełnym ludzi balansujących na skraju życia i śmierci? – Wisi w powietrzu takie uczuje beznadziei. Wszyscy kaszlą, zipią, ciężko oddychają podłączeni pod tlen. Wszędzie słychać świst tlenu, gwizd reduktorów tlenowych odgłosem przypominającym gwizdki sędziowskie. Jesteśmy przemęczeni, przepracowani i przytłoczeni wszechobecną chorobą – opisuje pan Łukasz, który przytacza przykład wszechobecności koronawirusa.
– Pewnego razu przyszedłem do pracy i na sali zobaczyłem swoich sąsiadów podłączonych pod tlen. Na kolejnym dyżurze musieli trafić już pod mocniejszą aparaturę. Pierwsza załamała się sąsiadka i została przetransportowana do oddziału obok. Została zaintubowana i podłączona do respiratora. Potem załamał się także sąsiad. Wiem, że on niestety zmarł. Sąsiadkę przetransportowano do innego szpitala celem dalszego leczenia i od tamtej pory jej nie widziałem. Ale rzadko kto przeżywa pobyt pod respiratorem – tłumaczy młody pielęgniarz. – Nie zanosi się, żeby było lepiej. Od grudnia doszły dwa nowe sektory dla zakażonych. Jeden sektor to około stu łóżek. Zaraz otwierają kolejny. Ale jesteśmy gotowi, by robić, co w naszej mocy – zapewnia.