Prezes PiS udzielił kolejnego już wywiadu – tym razem dla „Gazety Polskiej”, w którym stara się zdyscyplinować Zbigniewa Ziobrę i Jarosława Gowina. Po raz kolejny podkreślił, że nie ma jego zgody na daleko idące żądania koalicjantów i zapowiada, że jeśli z powodu obstrukcji Solidarnej Polski rząd przegra zbliżającej się głosowanie ws. funduszy unijnych, oznacza to de facto koniec koalicji. Czy te upomnienia odniosą skutek? Cóż, całkiem niedawno w podobnym duchu wypowiadał się dla PAP, grożąc palcem rozbisurmanionym koalicjantom i przywołując ich do porządku, ale wtedy nie odniosło to większego skutku. Wojna w koalicji jak trwała, tak trwa i nic nie wskazuje, że się to zmieni.
Autorytet Jarosława Kaczyńskiego jest w Zjednoczonej Prawicy na wyczerpaniu, jego siła sprawcza coraz mniejsza, a koalicjanci w zasadzie się go nie boją. Skąd to wiem? Gdyby prezes PiS miał w obozie rządowym posłuch, nie musiałby chodzić po mediach i surowo upominać ani Solidarnej Polski, ani Porozumienia. Autorytet, który potrzebuje ciągłego przypominania o sobie, nie jest żadnym autorytetem.
Nie oznacza to jednak, że koalicja za chwilę się rozpadnie. W kluczowych sprawach nadal będą głosować wspólnie, bo nikomu tak naprawdę nie zależy, by koalicja się rozpadła. Zwłaszcza Solidarnej Polsce i Porozumieniu, które potrzebują czasu na przegrupowanie sił i przygotowanie się do samodzielnego startu w wyborach, który wydaje się nieunikniony. Nie zależy też na tym PiS. Silny człowiek Nowogrodzkiej, Ryszard Terlecki, może mówić, że najchętniej pozbyłby się koalicjantów, ale za chwilę zmuszony jest dodać, że PiS będzie utrzymywać jedność Zjednoczonej Prawicy, jak długo się da.
Sytuacja w obozie rządowym przypomina Stany Zjednoczone w przededniu wojny secesyjnej. Wszyscy rytualnie podkreślają, że unia jest najważniejsza i wszyscy będą o nią walczyć, ale sekcyjne podziały są już tak głębokie, że rozpad jest tylko kwestią czasu. Tak jak w przypadku USA w 1860 r., tak w przypadku Zjednoczonej Prawicy terminem przydatności do użycia są najbliższe wybory.