Kto wiedział, ten zauważył. Rządowa telewizja w swoim flagowym programie w materiale o gangu sutenerów uderzyła w prezesa Polskiego Funduszu Rozwoju, Pawła Borysa. Większość widzów o Pawle Borysie pewnie dopiero się dowiedziała. Nie jest on bowiem frontmanem obozu rządowego. Mało kto skojarzył, że obarczenie go winą za to, że sutenerzy skorzystali z firmowanej przez PFR tarczy antykryzysowej to de facto przejaw wewnętrznych wojen frakcyjnych w Zjednoczonej Prawicy, w których już nikt nie bierze jeńców i nawet nie próbuje udawać, że koalicja ma się świetnie. Uderzenie w Borysa to uderzenie w Mateusza Morawieckiego. Nie jest bowiem tajemnicą, że obu panów łączą bliskie relacje.
Coś, czego większość widzów nie zrozumiała, w lot pojęli politycy koalicji, którzy wzięli Pawła Borysa w obronę i wyrazili oburzenie z powodu tego personalnego ataku. Prezesa PFR bronili premier, prezydent, politycy Porozumienia z Jarosławem Gowinem na czele. To pokazuje, jak ten dla większości Polaków niepozorny atak był poważny i jak poważnie został w obozie rządowym potraktowany.
Szarża wewnętrznych wrogów premiera pokazuje też jedno – w koalicji trwa wojna totalna. Nikt już nie bawi się w skrytobójcze ataki czy piętrowe spiski za plecami adwersarzy. Tu krew leje się strumieniami, a trup ściele się gęsto. Główni aktorzy tego epickiego boju odnoszą rany od własnej broni, która miała niszczyć wrogów zewnętrznych, a nieoczekiwanie wykorzystywana jest z premedytacją w środowiskowej wojnie domowej.
Koalicja to dziś koszmarna patologia godna małżeństwa moich dawnych sąsiadów, którzy potrafili ganiać się po osiedlu z siekierami, ale rozstać się nie potrafili. Rozdzieliła ich dopiero śmierć z przepicia, w które wepchnęły ich problemy małżeńskie. Obozowi rządowemu nie wróżę lepszej przyszłości.