„Super Express”: - W latach 90. uciekł pan z Korei Północnej. Podobnie jak wielu koreańskich uchodźców z od lat żyje pan pod przybranym nazwiskiem. Mimo ucieczki z piekła stworzonego przez Kimów nie można uciec przed strachem?
Masaji Ishikawa: - Straciłem mojego ojca, matkę, żonę, nawet najdroższe dzieci i jedyne, co mi zostało na tym świecie, to łzy, ból, smutek i cierpienie. Nie uciekłem, żeby żyć w samotności. Ale nie, teraz już nie czuję strachu, tylko o nim piszę – w mojej książce „Za mroczną rzeką”. Zawartość tej książki nie zawiera nawet jednej setnej tego, co przeżyłem, a to dlatego, że mój japoński wydawca skracał i skracał oryginał, aż skrócił do najbardziej ogólnej wersji. Najbardziej boli mnie to, że nie mogłem się podzielić ze światem wieloma wydarzeniami.
- Uciekł pan z Korei Północnej, ale nie urodził się pan tam.
- Nie, urodziłem się w Japonii. Tam od urodzenia doświadczałem pogardy i wyzwisk od Japończyków, a gdy w wieku 13 lat pojawiłem się w Korei Północnej, przez 36 lat spoglądano na mnie z góry i obrzucano różnymi wyzwiskami. Jako osoba przybyła z Japonii, musiałem żyć, słuchając od rodowitych Koreańczyków z Północy takich słów jak „wypierdalaj”. Oczywiście, że wszystko było przerażające. Ale po stracie rodziny trudno już czuć strach.
- Jakim cudem znalazł się pan w państwie Kimów? Trudno sobie wyobrazić, że ktoś tam chciał jechać z własnej woli.
- Gdy Japonia okupowała Koreę, mój ojciec został siłą zaciągnięty do Japonii. Tak jak na Zachodzie byli czarni niewolnicy, którym w zamian za ubrania i jedzenie zlecano różne prace, tak porwanym do Japonii Koreańczykom nie gwarantowano nawet prawa do życia. Koreańczycy z Joseon (dawne państwo znajdujące się na terenie całego Półwyspu Koreańskiego) nie mieli pracy, za to musieli znosić nieprzyjemności. To, że ktoś poszedł wcześnie rano do urzędu pracy, stał w kolejce i znalazł pracę, nie oznaczało, że wszystkim uda się znaleźć zatrudnienie. Brakowało miejsc pracy, więc ludzie protestowali, walcząc o swoje prawa do przetrwania. W tamtych czasach również młodzi japońscy studenci dołączyli do walki o demokratyzację społeczeństwa i brali udział w protestach. Ówczesnym Premierem Japonii był Hatoyama Ichiro. Walczący w protestach Koreańczycy byli niewygodni dla władz, więc Hatoyama, wiedząc, że w wyniku trzyletniej wojny Kim Ir Sen stracił wiele ludzi i nie miał personelu potrzebnego do odbudowy kraju, zaproponował sprzedaż Koreańczyków mieszkających w Japonii, nazywając to „repatriacją” .
- To nie była repatriacja?
- 99 proc. Koreańczyków mieszkających w Japonii to osoby pochodzące z Południowej Korei: podczas wojny, Koreańczycy z Północy rozeszli się po Chinach, Rosji i Europie, a Koreańczycy z Południa udali się do Japonii. Nazwano to absurdalnie „repatriacja”, choć sprzedano ich Korei Północnej. Powrót do ojczyzny to podróż do miejsca, w którym urodzili się rodzice lub w którym urodziła się dana osoba, miejsca, w którym pogrzebane leżą kości przodków i rodziny. W Korei Północnej nie ma kości moich przodków, nie są to moje strony rodzinne.
- Mieszkających w Japonii Koreańczyków kuszono wizjami raju na ziemi, który miał być budowany w państwie Kim Ir Sena. Kiedy pan zrozumiał, że nie jest ono obiecanym rajem, ale piekłem na ziemi?
- Który kraj na całym świecie może stwierdzić, że dał radę w ciągu sześciu lat (1954-1959) odbudować się po trzyletniej wojnie? Historia weryfikuje takie stwierdzenia. Z prochu w raj na ziemi?! Dawny premier Japonii Hatoyama Ichiro to rzeźnik ludzi. Ten morderca sprzedał ludzi w miejsce, z którego się nie wraca i właściwie skazał ich na śmierć. W Korei Północnej projekt „powrotu na łono ojczyzny” okrzyknięto wielkim sukcesem socjalizmu, dzięki któremu zauważyć można było ogromną migrację ludzi z kapitalistycznej Japonii ku socjalizmowi. Świadkiem tego okresu był szwajcarski Czerwony Krzyż z Genewy. Wziął na siebie odpowiedzialność zadośćuczynienia za wszystkie poczynione szkody, nakazał przeprosić i wpłacić poszkodowanym „repatriantom” rekompensatę.
- Korea Północna jak każda komunistyczna utopia obiecywała wszystkim równość, ale pańska rodzina jako przyjezdni z Japonii od razu została zesłana na głęboką prowincję i zakwalifikowana do kategorii podludzi, pogardzana przez reżim i rodowitych Koreańczyków. Co to w realiach Korei Północnej oznaczało?
- Północna Korea była wtedy w środku ostrej walki klasowej. Również podczas trzyletniej wojny koreańskiej tak było, ale przez długi okres feudalizmu i okupacji japońskiej najbardziej znienawidzone były Japonia i Stany Zjednoczone. W czasach okupacji japońskiej wielu ludzi zostało zabitych, ponieważ policja, władza, właściciele ziem i wszystkie osiągnięcia kapitalizmu zostały przejęte i znacjonalizowane. Ponadto podczas wojny koreańskiej zaczęły się wojny szpiegów i zaczął powstawać socjalizm, który wykorzystał wszystko, co mógł, by stworzyć silną dyktaturę. Moja matka była rodowitą Japonką i do ostatnich dni musiała żyć, spotykając się z wrogością i pogardą otoczenia.
- Jako przybysze z Japonii nie mieliście szans nawet na namiastkę normalnego życia?
- Muszę najpierw przedstawić historię pierwszych uciekinierów: Han Deok-su był młodym szpiegiem wysłanym przez Koreę Północną, mającym w Japonii stanowisko kierownika. Mój ojciec ufał mu bardziej niż sobie. To właśnie on stworzył dokumenty, które miały na celu pozbyć się mojego ojca i jego rodaków w Korei Północnej, wysłał ich do Kim Ir Sena. W ten sposób osoby, które stały się obiektami eliminacji, wysyłano w górskie doliny lub obszary wiejskie, by tam zmarnowały życie i umarły. Gdy cudownie udało mi się uciec z Korei Północnej, dużo osób mówiło mi, żebym porzucił swoje urazy, jednak przybyłem do Japonii i błądziłem po jej ziemi w poszukiwaniu Han Deok-su. Chciałem go zabić, ale dowiedziałem się, że zmarł spokojnie w szpitalu – nie mogłem się zemścić.
- Z czasem jednak status repatriantów z Japonii się zmienił i z pariasów stali się pożądani przez władze, a nawet osiągali status niemal elity żyjącej w niemałym luksusie. Co się zmieniło?
- Dobrze żyje się ludziom, których odwiedzają rodacy z Japonii albo którym przesyłają pieniądze czy inne prezenty. Jeśli oferujesz północnokoreańskiej Partii Pracy japońskie pieniądze w wyrazie lojalności, możesz zdobyć wyższe stanowisko, wyższe wykształcenie lub nawet jakieś odznaki – w tym kraju wszystko można dostać za pieniądze. Ale jeśli nie dostajesz z Japonii żadnych pieniędzy, albo twój dom strawi pożar – tak jak nasz – i musisz żyć bez niego, a ponadto twoi krewni odwracają się od Ciebie, uznając Cię za wroga ojczyzny, musisz żyć w skrajnej biedzie…
- Tylko pieniądze czynią cię człowiekiem w Korei Północnej?
- Północni Koreańczycy, nawet gdy są głupi, studiują za granicą, czy wyjeżdżają na wymiany, jeśli tylko mają odpowiednie środki. Jeśli chodzi o rozwój zasobów ludzkich w Północnej Korei, jest on przeszkodą – na stanowiska, na których można przyzwoicie żyć, kształci się tylko tych, którzy mają ku temu odpowiednie środki. Nawet jeśli ktoś jest inteligentny i ma predyspozycje do nauki, jeśli nie ma wystarczających środków, nie ma nadziei ani perspektyw na lepszą przyszłość.
- Wszyscy kojarzą Koreę Północną z państwem totalitarnym, które śledzi każdy ruch obywateli…
- W Korei Północnej w strefie wyznaczonej dla ludzi jest wyjątkowa ochrona: w każdym miejscu pracy i w każdej fabryce jest wyznaczany przywódca grupy odpowiedzialny za obserwację. Ma on w każdej strefie i w każdej fabryce szpiegów, którzy zdają mu raporty, jeśli ktoś się choć trochę pomyli w swojej pracy i nigdy nie wiadomo, kto może być jego szpiegiem. Korea Północna to właśnie taki straszny kraj – zawsze trzeba mieć się na baczności i być uważnym.
- W pańskich wspomnieniach dominuje jednak inna troska – przetrwanie. Zdobycie jedzenia, którego zawsze było za mało i zdobycie dachu nad głową, którego nikt nie chciał dać. To główna troska zwykłych Koreańczyków z północy?
- Dobrym zwyczajem w Korei Północnej jest pomaganie sobie nawzajem, gdy ktoś z rodziny nie ma nic do jedzenia, zatem da się przeżyć, ponieważ rodzina dzieli się swoimi zasobami. Gdy osoby przybyłe z Japonii odwiedzają goście z ojczyzny, gdy wysyłają im pieniądze lub przedmioty, to żyją one lepiej od ludzi na wysokich stanowiskach. Japońskie jeny mają sto razy większą wartość od północnokoreańskich wŏnów, zatem by zdobyć zagraniczną walutę, by zdobyć japońskie piwo w puszkach, czy też kobiety lub papierosy z filtrem, członkowie partii odbierają te dobra osobiście. Daje się im wszystko, o co poproszą. Problemem jest to, że ludzie jak my – bez bliskich, bez domu, bez przesyłek z Japonii – byli wyjątkiem. Gdy brakowało nam jedzenia, jedyne, co mogliśmy zrobić, to położyć się i czekać na śmierć.
- Czy brutalność reżimu Kimów, ciągłe zagrożenie aresztowaniem, zsyłką do obozu pracy czy śmiercią jako wróg narodu zajmuje umysły ludzi? Bunt tli się w ludziach? Czy jedyną formą buntu zarezerwowaną dla zwykłych ludzi jest samobójstwo?
- Obywatele Korei Północnej żyją w ciągłym strachu. Wystarczyło lekkie narzekanie, żeby mnie aresztowano, a kiedy przebywałem w areszcie, raz na dwa miesiące zbierano wszystkich i wykonywano publiczną egzekucję poprzez rozstrzelanie. Wspomniałem o tym wcześniej, ale dyktatura jest straszna, a oglądając takie publiczne egzekucje nie można nawet śnić o nieposłuszeństwie. Gdyby było tak, jak w innych krajach, gdzie można protestować i dopominać się o swoje prawa, to może, ale w Korei Północnej nie ma takiej wolności. Tam, gdyby miały wybuchnąć jakieś protesty, wszyscy zostaliby rozstrzelani na miejscu.
- To powstrzymuje wszystkich, którym zaświta w głowie myśl o nieposłuszeństwie?
- Nawet jeśli kogoś nie przeraża reżim dyktatorski i potajemnie próbuje zorganizować grupowy protest, może nie wiedzieć, że któraś z zebranych osób jest szpiegiem i zostać zdemaskowanym i zastrzelonym jeszcze przed zebraniem się protestującej grupy. Wśród obywateli KRLD można czasem znaleźć osoby, które robią dziwne rzeczy – chcą wnieść swój wkład w sprawę, myśląc, że pokażą się z dobrej strony. Nawet jeśli nie są tajnymi szpiegami strażnika obserwacji i nie muszą w sekrecie donosić na innych, robią to. Tak właśnie działają zdrajcy, którym zależy na zdobyciu uznania i życiu w stabilizacji i bezpieczeństwie. Nie można być nieposłusznym, ani nie da się wznieść buntu, ponieważ spowodowałoby to morze krwi, jakiego świat jeszcze nie widział.
- Totalitarne społeczeństwa kojarzą się z niszczeniem najprostszych relacji międzyludzkich. Panu i pańskiej rodzinie udało się je zachować. Czy to norma w Korei Północnej, że rodzina jest jedyną ostoją normalności? I czy da się budować relacje przyjacielskie z nieznajomymi czy poziom nieufności jest na tyle duże, że jest to niemożliwe?
- Przyjacielskie relacje? W Północnej Korei, gdzie nie uznaje się zwykłych obywateli za ludzi, co niby miałoby oznaczać takie pytanie? Tylko, i tylko! członkowie Partii to ludzie, także ludzie na wysokich stanowiskach i mieszkańcy Pjongjangu. Tak naprawdę Północna Korea to dwa oddzielne kraje – Pjongjang nie jest stolicą Korei Północnej, ale wręcz nazywa się go państwem w państwie. Ci, którzy są nisko postawieni, nie mogą wychodzić na ulice. Jeśli chcesz pojechać do innego miasta lub na wieś, musisz mieć ze sobą przepustkę, a jeśli pojawi się jakiś obcy, od razu melduje się o tym władzy. Nie da się zrobić nic oprócz pilnowania własnej rodziny i chronienia jej.
- Wspomina pan, że lata 90. to nawet jak na standardy Korei Północnej był niewyobrażalny koszmar. Na ulicach umierający z głodu ludzie, żywienie się niejadalnymi roślinami powodujący wieczne bóle brzucha i choroby układu trawiennego. Codzienny strach o rodzinę i ich życie. Jak ludzie znajdowali w sobie siły, by to przetrwać?
- Mówienie o tym nie przychodzi mi łatwo… Gdy to wspominam, jestem zdruzgotany. Trzeba odrzucić jakąkolwiek świadomość człowieczeństwa, by przeżyć, człowiek staje się królikiem, krową… Chciałbym o tym pisać bardziej szczegółowo, ale nawet cały dzień by na to nie wystarczył. Prawie cały rok 2019 spędziłem w obozie dla uchodźców w Niemczech. Były tam osoby z różnych krajów świata: uchodźcy z Afryki, z krajów, w których toczyły się wojny domowe, czy też osoby z krajów, które doświadczyły wojny. Wszyscy nosili buty, byli porządnie ubrani, mieli zegarki, a nawet telefony komórkowe. Byłem w szoku, pomyślałem sobie „To są uchodźcy?”. W porównaniu do mieszkańców Korei Północnej, wyglądali jak dobrze żyjący, zamożni członkowie klasy wyższej. Zobaczyłem takich uchodźców, pomyślałem o naszym ludzie i poczułem się tak nędznie, że płacz wyrwał mi się z głębi klatki piersiowej: „O, biedny ludzie! Mój biedny wędrujący ludzie, którego historia jest przepełniona cierpieniem!”.
- Trudno nawet sobie tę nędzę wyobrazić.
- W latach 90. nie było nic do jedzenia, w ogóle nic nie było. Ludzie, którzy mieli dużo pieniędzy, jeździli parami pod granicę z Chinami, kupowali dużo starej paszy kukurydzianej, po czym zarabiali jeszcze więcej pieniędzy, sprzedając ją w dziesięciokrotnie większej cenie. W przeciwieństwie do nich, biedacy nie mieli pożywienia i codziennie umierali. Ja także byłem mocno niedożywiony: oprócz tego, że paznokcie zaczęły mi schodzić, to jeszcze z obu stron zaczęła lecieć krew, nie umiałem też wstać. Zapanowała epidemia cholery, ludzie umierali na stosach. Nie było jak ani z czego zrobić trumien, a zmarłych tylko przybywało, więc zrobiono żelazne rury, na które wrzucano ciała, jechano w góry, gdzie ich grzebano i wracano z rurami po kolejne trupy, które znowu przenoszono i grzebano. Nawet po śmierci nie można było doświadczyć spokoju w trumnie – to jest rzeczywistość Korei Północnej, innej nie ma.
- Pisze pan, że właśnie wtedy, już po śmierci Kim Ir Sena, reżim był znienawidzony przez ludzi. Dlaczego więc przetrwał?
- To, że reżim wciąż trwa, jest w znacznej mierze winą różnych państw świata, między innymi Stanów Zjednoczonych, Korei Południowej, Japonii, a także ONZ. W 1996 roku wciąż umierało dużo ludzi, a wojsko miało dokonać zamachu stanu. Żołnierze w oddziałach byli bardzo niedożywieni, więc wysyłano ich do domów i nakazywano dobrze się odżywiać oraz dbać o ciało i dopiero potem wracać. Żołnierze wracali do domu i zapominali o suplementach odżywczych. Ich rodzice i rodzeństwo umierali z głodu, ta sytuacja nie miała sensu.
- Duma i siła Korei Północnej niedożywiona?
- W naszym domu też nie było nic do jedzenia, więc umieraliśmy z niedożywienia, ale wysłałem synów do wojska, myśląc, że mają szansę na przetrwanie. Zrobiłem to, ponieważ wydawało mi się, że dostaną tam chociaż jeść owsiankę, że będą miały ten jeden posiłek dziennie, więc będą mogły żyć. Zwykle, by móc zaciągnąć się do wojska, trzeba dać łapówkę, jednak ja nie miałem nic. Musiałem za darmo pracować przez dziesięć dni w departamencie mobilizacji wojskowej, by ocalić moich synów, tylko wtedy mogli się zaciągnąć. Gdy wspominam tamte dni, zalewają mnie krwiste łzy, więc nie jestem w stanie o nich opowiedzieć. Mieszkańcy Pjongjangu, członkowie partii oraz wojskowi dostawali pomoc żywnościową, gdy nie mieli nic do jedzenia, dzięki czemu mogli przeżyć. Ludzie jak ja, zwykli obywatele, nawet nie znali takiej rzeczy, nie mieli nigdy w ustach ziarna ryżu. Bez pomocy żywnościowej, wojsko dokonałoby zamachu stanu i reżim byłby w odwrocie.
- Reżim jednak przetwał.
- Zwykli ludzie nie otrzymują pomocy żywnościowej, za to urzędnicy wysokich szczebli, wojsko i mieszkańcy Pjongjang się nią tuczą. Po jednej stronie zwykły lud umiera z głodu, a po drugiej bogaci tyją i pracują nad bronią nuklearną. Przeżywają tylko oni, ci dobrze żyjący dranie, ponieważ pomoc żywnościowa to pomoc mordercom. To jeszcze więcej bólu przyprawia zwykłym ludziom i w tym większym piekle przychodzi im umierać. Kraje, które przekazują pomoc żywnościową, są mordercami biednego ludu. Moja jedyna słodka córka również zmarła z głodu, czyli Korea Północna wciąż tak działa i jednocześnie wciąż pracuje nad bronią nuklearną, grożąc światu i wykorzystując pomoc żywnościową do własnych celów, a świat nawołuje do porzucenia broni nuklearnej i denuklearyzacji jak głupi.
- W połowie lat 90. decyduje się pan uciec z Korei przez Chiny do Japonii. Jak trudna była to decyzja, wiedząc, że musi pan zostawić rodzinę, żeby spróbować?
- Nie uciekłem z Korei Północnej po to, by żyć, ale dla moich dzieci. To moje drogie dzieci, które od narodzin karmiłem i wychowywałem niczym Sim Bong-sa swoją drogą córkę Sim Cheong (znana koreańska opowieść o miłości i oddaniu między ojcem a dzieckiem). Ludzie ze świata nic nie wiedzą o takim życiu jak moje. Nie mógłbym żyć bez poświęcenia wszystkiego, całego mojego ciała, zrobiłbym wszystko dla wysłania synów do wojska. Niestety zbliżała się do mnie śmierć ze skrajnego niedożywienia. Moja jedyna córka Myeong-hwa płakała i płakała: „Następnym zmarłym będzie tata”. Gdybym nie wysłał synów do wojska, mogliśmy razem umrzeć lub żyć, ale nie moglibyśmy razem uciec. Najwięcej bólu przez 36 lat mojego pobytu w Korei Północnej nie sprawiły mi wyzwiska, których musiałem słuchać, nawet „wypierdalaj” mnie tak nie bolało jak widok moich dzieci w kącie szkolnego boiska, w którym stały za karę, ponieważ nie mogłem im zapewnić strojów na zajęcia wychowania fizycznego. Miałem wrażenie, że moje ciało nie przeżyje już dłużej, myślałem, że jeśli nie umrę w drodze, szczęście będzie mi sprzyjać i uda mi się uciec – będę dniami i nocami zarabiać w Japonii, po czym wrócę do Korei Północnej, gdzie nie da się żyć i pokażę tym wszystkim, którzy mnie obrażali, jak dobrze żyję. Pomyślałem, że skoro i tak mam umrzeć, mogę po raz ostatni spróbować szczęścia w życiu i zacząć szykować się do ucieczki.
- Ucieczka z Korei Północnej wymagała wyjątkowo dużo szczęścia. Zwłaszcza w czasach niewyobrażalnego głodu.
- Gdy wyszedłem z domu, ledwo dotarłem do stacji w Hyesan. Jest to stacja, na której stacjonuje wojsko z psami, obserwowana również przez straż. Wysiadający na niej ludzie muszą przed wyjściem pokazać przepustkę, czekać, aż zostanie sprawdzona i tak osoba po osobie przechodzą przez bramkę – jest tam wysoki poziom zabezpieczeń. Ja nie miałem ani biletu, ani przepustki. Gdy dotarłem do Hyesan, był środek nocy. Nie było czasu na powrót. Wyjście po stronie bramki blokowały wysokie mury, a po drugiej stronie znajdowało się krzew akacji, gęsto porośnięty wieloma warstwami ostrych cierni. W mojej głowie jaśniała tylko myśl o tym, że muszę szybko uciekać. Skoczyłem z dachu pociągu na drugą stronę, przedarłem się przez krzew akacji i wyszedłem. Ciernie krzewu podarły całe moje ubrania i wbiły się w moje ciało, z którego zaczęła lecieć krew. Nie czułem bólu, nic nie czułem. W prawie zabójczej walce z krzewem przebiłem się przez jego ściany i wyszedłem. Gdy jeszcze bardziej oddaliłem się od drugiej strony stacji, przy nabrzeżu wyjąłem ciernie i umyłem pokaleczone twarz, dłonie i stopy, po czym wszedłem do budynku stacji. Na długich ławach ściskali się siedzący ludzie, nie było miejsc – nawet na podłodze wylanej betonem leżeli tacy biedacy jak ja i bezdomne dzieci, nie było gdzie postawić kroku. Ledwo udało mi się znaleźć miejsce stojące. Zastanawiając się, czy powinienem zjeść trawę jako pierwszy posiłek tamtego dnia, czułem całym swoim ciałem, że zbliża się do mnie śmierć.
- Nie umarł pan…
- Przypomniałem sobie, że ludzie, którzy siedzieli na ławach, mówili, że jest wrzesień i gdy jedli kukurydzę, jabłka, czy też gruszki, wyrzucali na ziemię ogryzki, więc pozbierałem je i zjadłem. Same kolby kukurydzy były zbyt twarde, dopiero po przecięciu ich mogłem z łatwością wyjeść miękkie wnętrze, przypominające bawełnę. Gdy zaczęło świtać, zacząłem się czołgać w kierunku graniczącej z Chinami rzeki Yalu Jiang i opuściłem teren stacji. Na brzegu uzbrojeni żołnierze przechadzali się w tę i z powrotem, patrolując okolicę. Choć zacząłem już wchodzić do rzeki, usłyszałem dźwięk gwizdka i strzały – nie dało się przejść za dnia. W nocy ponownie wyszedłem na brzeg, było jeszcze więcej straży niż wcześniej. Patrolujący żołnierze, gdy widzieli kogoś w rzece, oświetlali go latarkami i krzycząc „Nie stój w wodzie, łajdaku, wyłaź!”, strzelali na ślepo. Graniczna rzeka Yalu Jiang jest złośliwa. Często się zdarza, że pocisk trafia do uciekającego rzeką celu i zwłoki spływają do Morza Żółtego, gdzie stają się pokarmem dla ryb. Nie ma żadnej możliwości przekroczyć granicy z Chinami, przechodząc przez rzekę. Nie miałem już siły i nie zostało mi nic innego, jak tylko wrócić na stację, położyć się na zimnym betonie i prosić o śmierć. Już nawet zapomniałem, jak byłem głodny. Nie miałem siły, co chwilę przypływał do mnie sen. Nie umiałem też wstać – by to zrobić, musiałem się doczołgać do ściany i z trudem podnieść się na nogach, opierając się o nią.
- Co sprawiło, że się pan nie poddał?
- Bez sił i czekając na śmierć, we śnie co chwilę słyszałem wołanie matki. Z nieba lało jak z cebra, a woda spływała z gór, jakby ktoś ją tam wylewał wiadrami. Spałem z zamkniętymi oczami, a moja matka wołała „Masabo, Masabo” – to zdrobnienie, którym mnie nazywała. Otworzyłem oczy i zobaczyłem czarną noc. Na zewnątrz ziemię moczyły wielkie krople deszczu. Cała podłoga była w błocie. Obudziło mnie wołanie matki, a do mojej głowy wpadła dziwna myśl – zacząłem czołgać się w deszczu w stronę brzegu. Pomyślałem, że to będzie ostatnia rzecz, jaką zrobię w moim życiu. Nie czułem już zimna. Wspiąłem się na brzeg, nie widziałem ani jednego żołnierza, których wcześniej było tak wielu. W tym momencie mnie olśniło. W silnie rwącej rzece przewracały się wielkie kamienie, a porywisty nurt sprawił, że była szeroka niczym morze.
- Nie przeszło panu przez głowę, że to pewna śmierć?
- Myślałem o tym, że tak czy siak umrę, więc bez namysłu rzuciłem ciało w szalejącą rzekę. Nie ma na świecie pływaka, który przepłynąłby w takich warunkach. Zrobiłem to, mając w myślach tylko jedno: „Muszę przebyć rzekę. Muszę przekroczyć granicę”. Nie obchodził mnie nadchodzący dzień, ani też mój zły stan fizyczny. Minęło kilka godzin, zanim odzyskałem przytomność. Ledwo udało mi się otworzyć oczy, byłem częściowo uwięziony pod wodą. Nie wiem, ile wody się napiłem, ale mój brzuch przypominał brzuch żaby, czułem się, jakbym wymiotował wodą. Cóż mogłem zrobić, uwięziony w połowie pod wodą zamknąłem oczy, czekając na śmierć. Nagle w oddali dostrzegłem oświetlone miejsce. Dziwne, pomyślałem.
- Dlaczego dziwne?
- Przecież w Korei Północnej nie ma świateł w nocy… Zacząłem wyczołgiwać się z rzeki. Choć rzuciłem się do wody, myślałem cały czas, że nie udało mi się przekroczyć granicy i że wciąż jestem po stronie Korei Północnej. Próbowałem się wydostać już od jakiegoś czasu, gdy usłyszałem szczekanie psa, które zbliżało się w moją stronę. Jednocześnie usłyszałem nieznany mi dotychczas głos. Wtedy upadłem i straciłem przytomność. Otworzyłem oczy dopiero następnego dnia, w okolicach pory obiadowej. Starzec, który miał uprawy koło granicy wziął mnie na swoje plecy, zaniósł do własnego domu i położył. Rozejrzałem się dookoła, byłem w szoku. Telewizja, lodówka, pralka… był tam nawet telefon. Rzeczy, których nie ma w Korei Północnej. Starzec powiedział mi, że udało mi się uciec. Nakarmił mnie owsianką, ale nie mogłem jej strawić, więc zwymiotowałem. To był moment, w którym uświadomiłem sobie, że zdarzył się cud i że wreszcie znalazłem się w Chinach. Dalsza część tej historii znajduje się w mojej książce „Za mroczną rzeką”.
- Jak pan się czuł, kiedy znalazł się w Chinach? Poczucie wolności czy wieczny strach, że pana złapią i odeślą z powrotem?
- Wiedziałem, że przybyłem do Chin, a jednak nie mogłem uniknąć nerwów i uczucia ostrożności – żyłem, ale dopóki nie znalazłem się w Japonii, nie mogłem pozbyć się zmartwień. Nie czułem się jeszcze wolny. Starzec powiedział, że gdy strażnicy patrolują granicę z Chinami, często przychodzą do jego domu. Powiedział, że powinniśmy schować się w głębi wioski, ponieważ musieliby mnie odesłać do Korei Północnej, gdyby mnie znaleźli. W wiosce żyło dwóch synów starca – Cheol-ho i Cheol-su. Dla mojego bezpieczeństwa starzec kazał mi zdjąć ubrania, w których uciekłem z Korei Północnej i dał mi swoją skórzaną kurtkę oraz spodnie. Tamtej nocy wziął mnie na ramiona i poszliśmy do domu jego syna, który mieszkał w wiosce. Nigdy się nie bałem. Byłem człowiekiem żyjącym na samym dole drabiny społecznej, obrzucanym pogardliwymi wyzwiskami, więc wiedząc, że zawsze mogę umrzeć, byłem zdeterminowany, by przeżyć – strach dla mnie nie istniał.
- Kiedy udało się już panu uciec do Japonii, dotarły do pana informacje, że w Korei zmarła pan żona i córka. Od kilkunastu lat nie miał pan wieści o losie pozostałych dzieci i wnuków. Co czuje człowiek, który uciekł z tego piekła, wiedząc, że jego bliscy nie mają na to szans?
- Cały czas bardzo mocno żałuję, że uciekłem. Gdy mi się udało, pracowałem dniami i nocami, by wrócić do Korei, zanim moi synowie skończą służbę w wojsku i wraz z nimi żyć w dostatku, choć wcześniej byliśmy biedni. Niestety, wszystko z tego marzenia zostało mi odebrane. Gdybym nie uciekł, mógłbym odejść z tego świata otoczony opieką moich ukochanych dzieci. Żałuję ucieczki z Korei Północnej – nie uciekłem, by żyć w pojedynkę. Próbowałem kilka razy popełnić samobójstwo ze smutku i szoku wynikających z tego, że zostałem sam, ale nie udało mi się i wciąż żyję. To dziwne, że wciąż nic mnie nie zabiło. Gdy byłem już w Japonii, pisaliśmy do siebie z dziećmi listy, rozmawialiśmy też przez telefon. Płakałem do słuchawki telefonu: „Myong-hwa, Myong-hwa!”, ale rząd japoński zabrał mi moje ukochane dzieci. Na świecie nie powinno być takiego kraju jak Korea Północna, takiego piekła, w którym panuje dyktatura i barbarzyństwo.
- Dla większości państw ościennych uciekinierzy z Korei Północnej to intruzi, którzy – jeśli złapani – są deportowani z powrotem, nikt nie chce im pomóc. Jeśli umkną pogodni, stają się ofiarami handlem ludźmi. Zastanawia się pan, czym Koreańczycy z północy sobie na to zasłużyli, że ich los nikogo nie interesuje?
- Choć płaczą Koreańczycy z Północy, choć płacze naród Korei Południowej, historia cierpienia mojego ludu porozrzucanego po całym świecie jak trwała od czasów okupacji, tak trwa dziś i dalej będzie trwać. Znając troski uchodźców, założyłem na Facebooku Stowarzyszenie Ogólnego Zjednoczenia, by walczyć o pokój i dobrobyt moich rodaków, by zachować ich zjednoczenie niezależnie od tego, w jakich krajach by nie byli. Ludzie z całego świata muszą wiedzieć, że powinni wziąć odpowiedzialność za nasz lud. Jeśli powstrzymywali kłótnie małżeńskie, kłótnie między rodzeństwem, czy kłótnie rodzinne, powinni zatrzymać je do ostatniej, zmusić skłóconych do uścisku dłoni i sprawić, że relacje będą lepsze. Ale ludzie na świecie nie mają sumienia. Gdy byłem w Niemczech, pożałowałem mojego ludu i chciałem zobaczyć jak żyje, niezależnie od kraju zamieszkania, ponieważ trwająca trzy lata wojna koreańska to trzecia wojna światowa. Ludzie na świecie myślą, że są tylko dwie wojny światowe – tylko ja uważam, że trzecią jest ta koreańska.
- Dlaczego?
- W bratobójczej wojnie małego kraju Joseon, stronę północną wsparł ZSSR, teraz Rosja, Rumunia, Czechy, Albania, Jugosławia i dużo innych krajów, które trudno zliczyć, a stronę południową ONZ, w którym było 15 krajów, w tym Stany Zjednoczone. Oni wszyscy postanowili zawalczyć o własną wersję przyszłości małego Joseon, co w efekcie dało trzecią wojnę światową. Tak długo walczyli, a jednak bez żadnego rezultatu, co jeszcze dodało nieszczęść moim rodakom. Od zmiecenia Joseon w pył i zawieszenia broni minęły 64 lata, kraje na świecie naprawdę nie mają sumienia. Jestem jedyną żyjącą osobą, która nosi w sercu ból wszystkich moich rodaków. Skoro przybyliście zatrzymać walkę, waszym obowiązkiem było zatrzymanie jej do końca.
- Pan nie może się pogodzić z tym, że tego nie zrobił?
- Świat przysporzył nam cierpienia, wywołał ból i smutek, taki jest nieodpowiedzialny. Dużo ludzi ucieka z Korei Północnej i przyjeżdża do Korei Południowej. Dlaczego są tak głupi? Czy ludzie wspierający ich i Stany Zjednoczone chcą ich ocalić? Dlaczego świat jest nieczuły na ich wołania o pomoc o prawa człowieka? Byłem zaskoczony promocją propagandowych ulotek z wiadomościami kierowane w stronę Korei Północnej, ledwo powstrzymałem wybuchający we mnie gniew.
- Nie wierzy pan, że coś dadzą?
- Nawołują one lud do powstania, zachęcają do walki. Idioci, historia świata pokazuje, że z powstania ludu walczącego gołymi rękami powstaje tylko morze krwi i śmierć. Poza tym, wiedzą dobrze, jaki to kraj, a jednak wciąż tam żyją i nie zapowiada się, żeby uciekali. Ze wszystkich sposobów obalenia władzy, tylko poprzez wojskowy zamach stanu można zmienić reżim, zmienić świat. Mówiąc „Powstańcie, Koreańczycy”, spowodujecie tylko więcej śmierci cierpiącego ludu! Powinniśmy ocalić lud Korei Północnej. Gdybym był strategiem, napisałbym więcej o tym, ale nie jestem, więc oszczędzam słowa. Chciałem się spotkać z Sekretarzem Obrony Stanów Zjednoczonych i Komisją do spraw Obrony Praw Człowieka, ale nie miałem jak nawiązać z nimi połączenia. Taki właśnie jest świat – żałosny i głupi, nie ma żadnych dobrych rezultatów w związku z prowadzoną wobec Korei Północnej polityką. Gdy organizacje próbujące pomagać północnym Koreańczykom wsypują suchy ryż do plastikowych butelek, które potem wrzucają do morza, by płynęły, moi rodacy nie jedzą go. Jadłbyś ryż od wroga? Nie wydawaj pieniędzy na takie organizacje jak ostatni głupek. Obywatele obu państw powinni się zjednoczyć.
- Pańskie doświadczenia chyba nie pozwalają panu w to wierzyć...
- Cztery razy przekraczałem granicę z Chinami, ryzykując życie, by wziąć ze sobą moje dzieci. Oszczędzałem zarobione pieniądze, próbowałem wszystkiego, by je ocalić, a jednak okrutną zagrywką japońskiego rządu było to, że nie mogłem tego zrobić, choć zabrałem je ze sobą aż pod chińską granicę – w japońskim konsulacie w Shenyang sprawili po kryjomu, że nie mogłem wychodzić. Japoński rząd zdeptał naszą umowę, zostałem wykorzystany w politycznej grze dla ich własnej korzyści, przez co nie mogłem ocalić dzieci i przez to zmarły. Teraz żyję w kraju ojczystym mojego ojca, w Korei Południowej. Tu również mam szokującą dla świata opowieść: południowokoreański rząd odebrał mi moje imię, sprawiając tym ogromny ból i wbijając sztylet prosto w serce. Ponadto rodzina mojego ojca odnalazła dawniej kupioną przez niego ziemię, opisaną w jego testamencie, sprzedała ją, by się wzbogacić i uciekła. To barbarzyńcy, którzy uciekli bez słowa podziękowania, a przez dekady żyli w dostatku.
Rozmawiał Tomasz Walczak
Tłumaczyła Joanna Kołeczko