W końcu... odmówił posłuszeństwa. By przywieźć szefa rządu na Słowację, musiał wykonać cztery kursy. W sumie kosztowały nas one ponad 60 tys. zł!
Piękne stoki włoskich Dolomitów. To tutaj swój kilkudniowy urlop spędzał Donald Tusk. A wraz z nim jego najbliżsi: żona Małgorzata (51 l.), syn Michał (28 l.) z małżonką Anią (27 l.) oraz córka Kasia (21 l.) i jej chłopak Staszek Cudny (21 l.). W czwartek szef rządu musiał przerwać szusowanie na nartach. Ale nie na długo. Wojskowy Jak-40 błyskawicznie przetransportował go z włoskiej Werony do stolicy Słowacji. Wcześniej maszyna przywiozła z Warszawy współpracowników premiera. I dopiero z Bratysławy udała się po Tuska. Odprężony szef rządu, z górską opalenizną na twarzy debatował nad wyjściem z kryzysu gazowego oraz świętował ze Słowakami przystąpienie do strefy euro. Długo w Bratysławie nie zabawił. Jeszcze tego samego dnia wrócił do Włoch. Już nie samolotem, choć tak planował.
Według naszych informacji w maszynie zaszwankował silnik. Jak-40 ostatecznie wrócił do Warszawy. Dopiero wówczas zmęczeni piloci (przelecieli w sumie blisko 2,5 tys. km) mogli udać się na zasłużony odpoczynek. W tym samym czasie szef rządu dołączył już do rodziny w Dolomitach. - Premier ma prawo do specjalnego samolotu na każdej trasie - przekonuje w rozmowie z "Super Expressem" minister Tomasz Arabski (41 l.), szef Kancelarii Premiera. - Zresztą do Werony wrócił innym środkiem lokomocji - dodaje.
Z formalnego punktu widzenia niby wszystko jest w porządku. Problem w tym, że za lotnicze wojaże szefa rządu tylko jednego dnia zapłaciliśmy ponad 60 tys. zł. To sporo, tym bardziej że Tusk obiecywał skończyć z przywilejami władzy. I zapewniał, że także sam będzie wybierał tańsze podróże samolotem rejsowym.