Wystąpienie Lecha Kaczyńskiego, prezydenta m.st. Warszawy podczas otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego, które powstało z jego inicjatywy, w sierpniu 2004 r.
Szanowni Państwo
Za chwilę staniemy się świadkami historycznego wydarzenia. Wydarzenia, na które przyszło czekać polskiemu społeczeństwu bardzo długo. O wiele za długo. Otwarte zostanie Muzeum Powstania Warszawskiego. Zacznie żyć instytucja gromadząca i udostępniająca wszelkie dokumenty, na różny sposób utrwalone obrazy, przedmioty związane z Powstaniem Warszawskim, instytucja, której tak bardzo brakowało tym wszystkim, dla których pamięć 63 niezwykłych dni 1944 r. była i jest droga.
Sens dzisiejszego wydarzenia jest jednak szerszy niż to, co można powiedzieć, odwołując się do słownikowej definicji muzeum. Jest ono osadzone w naszej historii i to nie tylko w historii II wojny światowej, ale także wcześniejszej i późniejszej. Jest naszym wspólnym obowiązkiem zastanowić się nad tym sensem, ukazać go, nadać tej chwili i nadać temu wszystkiemu, co będzie czynić muzeum, uroczysty charakter.
Jest więc Muzeum Powstania Warszawskiego hołdem złożonym wszystkim powstańcom, dowódcom, żołnierzom, cywilom, którzy Powstanie wsparli. Jest hołdem za samą decyzję podjęcia walki i jest hołdem za to, jak walczyli, za to, że byli bodajże najlepszymi żołnierzami w tysiącletnich dziejach naszego narodu, za bezprzykładne bohaterstwo w walce, ale także za bojowy kunszt, za upór, za twardość, za gotowość prowadzenia boju do końca. Kto zna naprawdę Polską historię - wie, jak często tego brakowało. Jest to muzeum hołdem dla dwustu tysięcy pomordowanych, dla ofiar ludobójczej zbrodni, której dopuścili się Niemcy, jest to muzeum hołdem dla wszystkich żołnierzy polskiego podziemia walczących na ziemiach Rzeczypospolitej i poza tymi ziemiami, dla wszystkich, którzy nie cofnęli się przed największym ryzykiem i potrafili sięgnąć po broń w sytuacji, zdawało się, beznadziejnej. Jest hołdem szczególnym dla wszystkich żołnierzy akcji "Burza", a więc także dla powstańców z Wilna i z tylu innych miejsc, gdzie oddać im hołd tak trudno.
Jest to hołd dla tych wszystkich, którzy zginęli w walce w 1944 r. i w latach późniejszych, wszystkich tych, którzy odeszli w ciągu ostatnich 60 lat, i dla tych, którzy są z nami dzisiaj. Ale to muzeum powinno być hołdem także dla tego pokolenia, którego nie ma już wśród nas. Pokolenia rodziców, wychowawców i dowódców tych, którzy walczyli, dla tych, którzy ukształtowali pokolenie AK. Pokolenie niezwykłe, wspaniałe, a zarazem jak żadne w naszej historii - tragiczne. Niech nikt nie sądzi, że takie pokolenia pojawiają się same. To z niepodległościowego ruchu zrodzonego w końcu XIX w. i na początku XX w. z przykładu, jaki dała niepodległościowa walka rewolucji 1905 r. i lat 1914-1918 zrodził się system wartości przekazany kolejnemu pokoleniu II Rzeczypospolitej. Przekazany przez tych, którzy w Polskę zawsze wierzyli. To oni stworzyli system wychowawczy, który po wsze czasy powinien być przykładem skutecznej nauki patriotyzmu, nauki polskości.
Powstanie Warszawskie nie było przypadkiem. Wydarzenia tej miary nie rodzą się przypadkiem. Największa w czasie II wojny światowej, trwająca dwa miesiące bitwa między wojskami niemieckimi a oddziałami w konspiracji nie byłaby możliwa bez tego szczególnego fenomenu, jakim była zdeterminowana, niecofająca się przed niczym wola niepodległości.
I właśnie to określenie wydaje się wyjaśniać najwięcej, nadawać sens wydarzeniu sprzed 60 lat. Powstanie Warszawskie było wielkim czynem niepodległościowym, było walką o wolność Polski, o prawo do własnego państwa, do własnych decyzji, do bycia u siebie. Wola niepodległości jest nieodłącznie związana z poczuciem godności. Żołnierze akcji "Burza", warszawscy powstańcy walczyli o niepodległość, o godność narodową i ludzką, o to, co zostało Polakom odebrane i co chciano im odebrać ponownie.
Tak - była to walka na dwa fronty, jak to później nieustannie twierdzili, bezwiednie odsłaniając swoją twarz zdrajców, komuniści. Była taką walką, bo kto chciał wtedy, przed 60 laty, bronić niepodległości, godności, wolności, bronić imponderabiliów - ten taką walkę podjąć musiał. I naród to zrozumiał.
Przez kilkadziesiąt lat, mimo nieustannych kampanii, wmawiania społeczeństwu bezsensu czy zgoła zbrodniczości Powstania, 1 sierpnia był jedynym autentycznym świętem narodowym obchodzonym w Polsce. Tłumy na cmentarzu Wojskowym, pomniki, msze, a w późniejszych latach także pochody, były wyrazem tego zrozumienia. I wyrazem tego, że narodowa świadomość Polaków trwa. I ta tradycja, tak ważna także dla młodszych niż warszawscy powstańcy pokoleń, dla pokoleń ich dzieci i wnuków, także powinna być podjęta przez muzeum.
Instytucja, którą dziś otwieramy, jest muzeum niepodległościowej tradycji w jej najbardziej żywym po dziś dzień wydaniu. Bo przecież Powstanie Warszawskie było zwieńczeniem polskiego czynu niepodległościowego I połowy XX w., ale było także początkiem. Było początkiem tej walki, która poprzez II połowę lat 40., rok 56, 66, 68, 70, 76 doprowadziła do Solidarności.
Niepodległość to nie tylko stan prawny i faktyczny odnoszący się do państwa i narodu. To także realny kształt tego narodu, jego świadomości. To wszystko, co trwanie państwa legitymizuje, co kontynuuje go jako moralną jakość, ale także to to - a jest to ważne szczególnie w dzisiejszym świecie - co o narodzie i państwie wiedzą inni, czyli mówiąc najkrócej, jak Polaków i ich historie odbierają inne narody. W tym miejscu nie sposób nie postawić pytania: dlaczego tak późno? Jest oczywiste, dlaczego tego muzeum nie chcieli zbudować komuniści. Powstanie było przecież skierowane przeciwko ich mocodawcom, a więc przeciw nim. Osłabieni po 1956 r., skłóceni, musieli się godzić na coroczne uroczystości, wycofali się z najgorszych oskarżeń. Operowali półprawdami, ale gdy z ogromnym opóźnieniem przyszło budować pomnik Powstania, to okazało się, że może to być pomnik Powstańców.
Dlaczego jednak to muzeum otwieramy dopiero w 60., a nie 50. rocznicę Powstania? Odpowiedź na to pytanie jest tożsama z odpowiedzią na inne na pytanie, o ówczesny sens pojęcia czynu niepodległościowego.
Szczególny charakter 1989 r. i lat następnych spowodował, że w naszym życiu ciągle potężne są siły, dla których polska niepodległość, obecna w polskich sercach i umysłach, nie jest wartością, ale zagrożeniem. Siły, dla których lepiej jest godzić w pamięć Powstania, niż walczyć o jego przypomnienie światu, o przypomnienie faktów dla każdego z nas oczywistych, ale wśród innych narodów nieznanych albo, co gorsza, całkowicie zafałszowanych.
Polska jako pierwsza przeciwstawiła się zbrojnie hitlerowskim Niemcom, choć proponowano jej inne wyjście. Niemieccy okupanci dokonali w Polsce gigantycznych zbrodni, zbrodni ludobójstwa. Prawie dwieście tysięcy ludzi zostało zamordowanych w czasie Powstania Warszawskiego. Monstrualna zbrodnia Holokaustu dokonana na naszych ziemiach była całkowicie, w stu procentach zbrodnią niemiecką, za którą odpowiada naród niemiecki. Muzeum Powstania Warszawskiego powinno być, podobnie jak żydowskie Muzeum Holokaustu, wielką instytucją edukacyjną dla Polaków i innych narodów, ale także wielką instytucją broniącą prawdy o Polsce i przekazującą tę prawdę.
To wobec świadomej działalności ludzi nam niechętnych i wrogich, ludzi, którzy chcą dokonać haniebnego dzieła obciążenia zbrodniami ich ofiar i faktycznego uniewinnienia katów, zadanie niesłychanie trudne. To muzeum musi być instytucją umacniającą naszą niepodległość. Niepodległość głęboko osadzoną w świadomości narodu, w jego myśleniu, w jego przeżywaniu świata. Budowa tej niepodległości to ciągle wyzwanie. Dziś na nie odpowiadamy.
Gdyby nie Powstanie, nie byłoby Solidarności
Stanisław Krupa, żołnierz legendarnego Batalionu "Zośka", po wojnie trafił do ubeckiej katowni.
Dwa dni przed Powstaniem byłem postawiony w w stan ostrego pogotowia. O dokładnym terminie dowiedziałem się od łączniczki na cztery godziny przed godziną "W". Wrażenie niesamowite. Na punkcie zbornym zebrał się wreszcie cały Batalion "Zośka". Zwykle widzieliśmy się w pięć, góra dziesięć osób.
Moja kompania miała odbić szkołę zajmowaną przez SS-manów na ulicy Okopowej. Wzięliśmy ją prawie bez walki. Stała się naszą twierdzą aż do upadku dzielnicy Wola.
To cud, że przeżyłem. Na Woli przeważnie walczyliśmy na cmentarzach. Raz wyszliśmy na patrol i trafiliśmy na Niemców. Padliśmy na ziemię i zaczęliśmy się ostrzeliwać. Mój sąsiad z lewej strony mówi: "Słuchaj, zamień się ze mną na stanowiska, źle mi się stąd strzela". Ja przeskoczyłem w jego dołek, on w mój. Ledwo się w nim znalazł - pocisk rozerwał go na strzępy. Na tym samym cmentarzu innym razem osłaniałem odwrót kolegów. Jakieś piętnaście metrów ode mnie zobaczyłem trzy hełmy niemieckie. Strzeliłem, padli. Ale zaciął mi się pistolet maszynowy. Chwytam za pas - nie mam granatów! Rzuciłem się do dziury w murze. Zaczęli strzelać. Bok zdobycznej niemieckiej panterki miałem tak ostrzelany, jakby ktoś nożycami odciął. Odpryski z muru posiekały mi twarz i potłukły okulary. Ale żaden pocisk mnie nie trafił. Trzecia sytuacja miała miejsce siedemnastego dnia Powstania. Niemcy silnym ogniem zatrzymali nasz szturm. Przywarliśmy do ziemi. Coś stuknęło w mój hełm. To granat rzucony przez Niemców stoczył się po nasypie i oparł się o mój hełm, nie wybuchając. Czy to nie jest przeznaczenie?
Z 20 na 21 sierpnia byłem dowódcą obrony kościoła Jana Bożego. Podczas niemieckiego szturmu ogniowego - kiedy obserwowałem sytuację przez lornetkę - poczułem, że mam lepką twarz. Ręką pociągam po policzku - krew. Po chwili opadła mi ręka, w której trzymałem karabin. Zawołałem kolegę, żeby przejął dowództwo. I upadłem. Byłem posiekany - miałem przestrzelone płuca, bark i nogę, połamane żebra.
Sanitariuszki przeniosły mnie do szpitala polowego. Lekarz zrobił, co mógł. Rano, pod ostrzałem, szpital zaczął się palić. Ranni byli ewakuowani na drugą stronę ulicy, a po 10 dniach - kanałami do Śródmieścia. W kolejnym polowym szpitalu leżałem dwa dni - on też spłonął. W następnym prowizorycznym szpitalu leżałem dwa czy trzy dni - rozsypał się od uderzenia pocisku artyleryjskiego dużego kalibru. Podobno przysypały mnie gruzy W następnym szpitalu zacząłem dochodzić do siebie. Na tyle, że około 10 września zdołałem dołączyć do kolegów znajdujących się na Czerniakowie. Kilka dni spokoju i zaczęły się niemieckie szturmy, gdy Rosjanie z I Armią WP zajęli prawobrzeżną Warszawę. Po kilku dniach walki resztki Batalionu "Zośka" i 9. Pułku I Armii WP okopały się na brzegu Wisły. Przybyły łodzie, ale zatonęły. Wisła była oświetlona jak w dzień - reflektory, krzyżowy ogień ckm-ów. Razem z dwoma kolegami - Witkiem i Stefanem - jako łącznicy otrzymaliśmy rozkaz przepłynięcia wpław przez Wisłę, aby powiedzieć, że po drugiej stronie wciąż są żywi ludzie i potrzebne są łodzie. Zanim się zanurzyliśmy, szliśmy chwilę skuleni brzegiem, na którym leżał wał trupów - cywile i żołnierze. Ze dwa razy słyszeliśmy głosy: "Koledzy, dobijcie, dobijcie". Nikogo nie dobiliśmy. Zanim dopłynęliśmy, Niemcy otworzyli zaporowy ogień na drugi brzeg.
Przekazałem dowódcy odcinka, jaka sytuacja panuje na drugim brzegu - że są żywi, że wszystkiego brakuje. Po półgodzinie wraca i ze wstydu, nie patrząc mi w oczy, mówi: "Niestety, nie damy rady pomóc". Rano zajęła się mną lekarka - moje rany śmierdziały, żebra się poluzowały. Ale najważniejsze - dostałem pajdę chleba ze smalcem i duży kubek gorącej herbaty. A nie jadłem już od kilku dni. Tyle lat minęło, a ja ciągle mam w ustach smak tej pajdy chleba! Przewieziono mnie do szpitala w Otwocku. Zaczęły mnie boleć płuca. Zameldowałem się u komendanta szpitala i poprosiłem o zrobienie mi prześwietlenia. A on na to: "A wy kto jesteście, z którego pułku?". Mówię, że nie jestem z pułku - jestem powstańcem z Armii Krajowej, z harcerskiego Batalionu "Zośka". "Ach, ty faszysto! Ciesz się, że cię w ogóle tu trzymamy! A ty jeszcze grymasisz?!" Spojrzałem na niego i powiedziałem: "Widać z kim rozmawiam". I poszedłem. Następnego dnia rano podchodzi do mnie sanitariusz: "Ty się nazywasz Krupa?". "Tak". "To sp dalaj, ino bystro". "A dlaczego?" "Byłem w izbie przyjęć. Dwóch enkawudzistów i polski żandarm pytali o ciebie". Tak jak stałem, tak uciekłem przez okno. I tak się dla mnie skończyło Powstanie.
Ukrywałem się. Jeszcze raz wymknąłem się NKWD. 19 stycznia pr zeszedłem Wisłę po lodzie do zrujnowanej, wyludnionej Warszawy. Poszedłem do mojego domu, mieszkanie było zrujnowane. Przez te dwa dni w ruinach miasta nie spotkałem żywego ducha.
Zapisałem się na studia. Kolega załatwił mi pracę w firmie zajmującej się handlem zagranicznym, bo znałem bardzo dobrze angielski i niemiecki. Było to przedziwne miejsce - istna przechowalnia ziemian, których pracowało ze mną mnóstwo. Aż przyszedł nowy personalny - Polak, major NKWD, który powiedział, że zrobi porządek w tym przytulisku reakcji i arystokracji. I tak się stało - wszystkich rozgonił. A ja trafiłem w jego łaski.
13 stycznia 1949 r. zostałem aresztowany. W więzieniach siedziałem 5 lat. Za przynależność do Batalionu "Zośka". Siedziałem za to, z czego byłem dumny! Literaci, arystokraci, Stanisław Skalski - jeden z największych pilotów w historii wojny, słynny "Łupaszka". On pięknie poszedł na śmierć. Kiedy go wyprowadzali, powiedział: "Słuchajcie, bądźcie przekonani - i ja też wierzę - że ginę za słuszną sprawę".
Byli też Niemcy, np. generał Geibel, który pacyfikował Powstanie Warszawskie, siedziałem też z majorem Luftwaffe. To było dziwne - Skalski i on w jednej celi Nie było między nami ani nienawiści, ani przyjaźni. Dokuczali im złodzieje. Oni też się do nas odnosili z szacunkiem. Celowy zwracał się do współwięźniów tak: "Panowie złodzieje, panowie polityczni i wy, reszta, w d jeb frajerstwo".
Chyba najbardziej nierealne z punktu widzenia militarnego było powstanie styczniowe. Spowodowało wiele cierpień wśród narodu. Ale - w sensie nie wojskowym, lecz czysto patriotycznym - tamten zryw zmobilizował Polaków do tego, żebyśmy przetrwali jako naród, bo mogliśmy się zruszczyć. Podobnie z Powstaniem Warszawskim. Z punktu widzenia wojskowego było praktycznie bez sensu. Ale to, że ludzie widzieli, jak Stalin patrzył bezczynnie na walczącą Warszawę, później powodowało wśród nich opór. Nie byłoby Solidarności, gdyby nie było Powstania Warszawskiego.
Stalin zostawił Warszawę na pastwę losu
Prof. Norman Davies, brytyjski historyk, znawca dziejów Polski, dla "Super Expressu": Warszawa i Paryż powstały w 1944 r. Amerykanie co prawda nie zamierzali wyzwalać Paryża, ale powstańcy zmusili Eisenhowera do przekazania pomocy. Praga wystąpiła w 1945 r. Wszystkie te zrywy miały ten sam cel - przejęcie władzy nad miastami, w tym przypadku stolicami w momencie, gdy wynik wojny nie był jeszcze przesądzony, i rozstrzygnięcie jej na swoją korzyść.
Powstanie narodu, a szczególnie armii podziemnych, jest naturalnym zjawiskiem w sytuacji, kiedy długa, okrutna okupacja narzucona przez inny kraj zbliża się ku końcowi. W przypadku Warszawy armia sowiecka przygotowywała się do zajęcia miasta 8 sierpnia. Stalin jednak, prawdopodobnie z racji strategicznych, nie przyjął planu swoich marszałków i skierował rezerwy na front rumuński. Z kolei Niemcy woleli się poddać Amerykanom i Brytyjczykom, a nie Sowietom.
Warszawa, leżąca na linii Moskwa-Berlin, od końca lipca 1944 r. znajdowała się przy głównym froncie walk niemiecko-sowieckich. Niemcy nie mogli pozwolić na to, że ich linia obrony w tym miejscu zostanie złamana, co otworzy Armii Czerwonej prostą drogę na Berlin. Dlatego też z ich punktu widzenia Powstanie Warszawskie musiało być stłumione. Paryż, usytuowany dużo dalej od niemieckiej stolicy, nie miał podobnego znaczenia strategicznego. Niemcy mieli jednak problem. Wehrmacht, walcząc na froncie, nie miał takich sił, aby skierować swoje dywizje do pacyfikowania Powstania. Zostawili Warszawę SS, które przez długie tygodnie musiało brać na siebie ciężar walk w Warszawie.
Nie wolno patrzeć na Powstanie jako wyłącznie na starcie polsko-niemieckie. Sytuacja była dużo bardziej skomplikowana. Dla III Rzeszy walczyły jednostki różnych narodowości. Najbrutalniejszą formacją wśród nich bez wątpienia była Brygada RONA Bronisława Kamińskiego, czyli Rosyjska Narodowa Armia Wyzwoleńcza, stworzona przeważnie z jeńców Rosjan (a nie Ukraińców, jak często błędnie się przyjmuje). Sam Erich von dem Bach-Żelewski, głównodowodzący oddziałów niemieckich w Warszawie, uważał, że bezsensowne, bestialskie ataki Kamińskiego na ludność cywilną Warszawy były szkodliwe dla celów niemieckiego sztabu. I Kamiński został zgładzony przez SS "za brak dyscypliny". Trzy dywizje Węgrów zostały wycofane z okolic Warszawy, bo sztab SS podejrzewał, że sympatyzowali oni z powstańcami. Nawet oficerowie zawodowych jednostek niemieckich wyrażali pogardę dla praktyk SS. Ale byli oni bezsilni, dopóki za wszystkim stał Hitler. Proszę pamiętać, że 20 lipca, a więc tuż przed Powstaniem, w Kętrzynie miał miejsce zamach na Hitlera. Poza tym polski rząd starał się ochronić stolicę przed miażdżącą batalią frontową, podobną do tej, która zniszczyła niewiele wcześniej Mińsk białoruski. Liczono na to, że wierny sojusznik aliantów przyspieszy swoje zwycięstwo pod Warszawą, a delikatne stosunki z Moskwą Waszyngton i Londyn rozstrzygną o wygranej.
Ze względu na sytuację na froncie, gdzie na wschód od Warszawy odbywała się ogromna bitwa pancerna, decyzja o wycofaniu sił niemieckich z miasta byłaby samobójcza. Sztab niemiecki przewidywał, że niebawem dojdzie w Warszawie do walki frontowej, i przygotował się do zmiany miasta w twierdzę. Nikt nie spodziewał się, że Stalin zrezygnuje z ofensywy na tym odcinku frontu. Nikt nie przewidział również, że Armia Krajowa jest zdolna przedłużać walki tydzień po tygodniu. Stalin, podobnie zresztą jak inni światowi przywódcy, nie mógł tego zrozumieć. Mając dużo czasu, wolał zostawić Warszawę na pastwę losu. Dla Polaków był to wyrok, ale z punktu widzenia Moskwy krok wyglądał dość racjonalnie. Proszę pamiętać, że komendant główny AK Tadeusz Bór-Komorowski nie przewidział tak długiego "okresu wolności". 31 lipca, w przeddzień Powstania, powiedział żonie, że po tygodniu prawdopodobnie znajdzie się w więzieniu NKWD. Nie on zresztą zadecydował o Powstaniu (decyzję podjął w Londynie Rząd RP). On jako żołnierz zamierzał tylko spełnić swój obowiązek.
Norman Davies Profesor historii, autor książek "Powstanie 44", "Boże igrzysko. Historia Polski"
Czekamy ciebie, czerwona zarazo
Wiedziałem, że ulicą Wolską Niemcy będą musieli poprowadzić atak na barykadę, która paraliżowała im możliwość poruszania się na linii wschód-zachód. W pałacyku Michla dowodziłem około 20 ludźmi, po drugiej stronie ulicy miałem do współpracy 12 ludzi, którzy obsadzili budynek fabryki Franaszka.
Na górze był salon. 4 sierpnia zaprosiliśmy gości - moja grupa szturmowa, łączniczki, sanitariuszki - i zorganizowaliśmy rozrywkowy wieczór. Mieliśmy kanapki i nawet trochę wina. Było ok. 40 osób. Przy pianinie usiadł mój kolega Józef "Ziutek" Szczepański i ułożył piosenkę o pałacyku Michla, którą wkrótce śpiewało całe miasto i która jest popularna do dziś. Było wesoło. A kilka godzin później zaczęło się...
Nacierali krokiem półbiegowym. Nie wiedzieli o naszym istnieniu. Byli tuż obok nas, gdy wydałem chłopcom komendę: ognia! Strzelała też załoga ukryta w fabryce. Wzięci w krzyżowy ogień esesmani nie mieli szans.
Dla esesmanów, tych morderców, nie mieliśmy skrupułów. Jeżeli któryś miał ciężki postrzał i krzyczał o pomoc - nie dostawał jej. Zostawialiśmy ich, żeby umierali na ulicy. To było brutalne, ale widzieliśmy w tym jedyną metodę zapłaty za to, co robili. Mordowali bez pardonu. Trupy układali na stosy i podkładali pod nie ogień.
Nacierało 200-300 żołnierzy wspomaganych czołgiem. Ale daliśmy radę. Później trzecie natarcie i więcej czołgów. I czwarte. Kończyła się amunicja, byliśmy okrążani - przy piątym natarciu dostałem rozkaz wycofania się.
Następnego dnia zająłem pozycje w dwóch domach naprzeciwko cmentarza Ewangelickiego. Łączniczka dowódcy batalionu przyniosła rozkaz wycofania się na cmentarz. Odmówiłem, bo mieliśmy doskonałe pole obstrzału i bardzo szkodziliśmy nieprzyjacielowi. W końcu musiałem wysłać łączniczkę i siedmiu żołnierzy. Siedzieli pod murkiem cmentarza. Był tam pewnie obserwator baterii ciężkich moździerzy, który precyzyjnie określił cel. Zginęli wszyscy. Był sukces, bo zabiliśmy dużo Niemców. I była śmierć moich ludzi. Nie mogłem tego przeboleć.
Ósmego dnia dostałem rozkaz oczyszczenia z Niemców cmentarza Ewangelickiego. Przechodząc przez bramę, miałem uczucie, że niedługo mnie rąbnie i do widzenia - pójdę do aniołków. To była potworna walka. Nieprzyjaciel był niewidoczny w zaroślach. Strzelał do marmurowych grobów, które rozpryskiwały się na śmiercionośne odłamki. Gdy prowadziłem grupę szturmową do drugiego ataku, obrał mnie za cel strzelec wyborowy. Kula weszła ustami, wyszła bokiem. Tak mnie doprawił, że koledzy myśleli, iż wykituję na miejscu. A ja widziałem przed sobą pięknie oświetloną śródgórską dolinę. Nad nią gwiazdy.
Unosiłem się w powietrzu. Czułem się bardzo dobrze, nic mnie nie bolało. Przed oczami ujrzałem film ze swojego życia. Widziałem też momenty, w których otarłem się o śmierć: jestem dzieckiem i topię się w rzece, innym razem podczas zabawy wpadam do dołu z wapnem gaszonym, a w końcu siedzę w celi, dzień po moich 19. urodzinach, i godzina za godziną - wśród odgłosów egzekucji - czekam na wykonanie na mnie wyroku śmierci, bo wczoraj do niemieckiej napaści na moją ojczyznę dołączył Związek Sowiecki, a ja, polski żołnierz, strzelałem do czerwonoarmistów.
Z piekła sowieckiego wróciłem do niemieckiego. A w końcu zobaczyłem moje 24-letnie ciało trafione przez snajpera. Coś mnie pociągnęło w dół - otworzyłem oczy i poczułem ból. Denerwowało mnie to. Byłem słaby, nie mogłem mówić - miałem spalony język, usta i dużą część twarzy. Chłopcy nie mogli mnie w szpitalu poznać. Pod koniec sierpnia przeszedłem kanałami ze Starówki do Śródmieścia. Pchali mnie i ciągnęli jak małego kota, czasem trzeba było przeciskać się na brzuchu. Tułałem się po szpitalach. Na operację nie miałem szans. W wyniku bombardowań dwa razy byłem przysypany gruzem. Później poszedłem do niewoli. Przeżyłem, choć od prawie 70 lat powinienem być w piachu. Anioł stróż mnie uratował.
"Czekamy ciebie, czerwona zarazo/ byś wybawiła nas od czarnej śmierci/ byś nam kraj przedtem rozdarłszy na ćwierci/ była zbawieniem witanym z odrazą".
Gen. Janusz Brochwicz-Lewiński
Żołnierz AK, dowódca wielu legendarnych akcji bojowych podziemia, kawaler Orderu Virtuti Militari. Po zakończeniu wojny na emigracji w Wielkiej Brytanii. Wstąpił do brytyjskiej armii, pracował jako agent wywiadu, m.in. w Palestynie i Sudanie. Do Polski wrócił na stałe w 2002 r.
Anoda - Powstaniec zabity przez komunę
Janowi Rodowiczowi Polska "ludowa" odpłaciła więzieniem, torturami i zamordowaniem w gmachu MBP w Warszawie.
Był legendą podziemia - harcerzem Szarych Szeregów i członkiem słynnego Batalionu "Zośka". W "Kamieniach na szaniec" Aleksandra Kamińskiego podczas akcji pod Arsenałem to właśnie on pierwszy rzucił butelką z benzyną w niemiecką furgonetkę więzienną wiozącą Janka Bytnara "Rudego".
Za bohaterstwo odznaczony Krzyżem Walecznych. W Powstaniu Warszawskim czterokrotnie ranny, dostał Virtuti Militari. UB aresztowało go 24 grudnia 1948 roku. Zginął już po kilku dniach ciężkiego śledztwa - 7 stycznia 1949 roku. Według oficjalnej wersji popełnił samobójstwo, wyskakując z IV piętra gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przy ul. Koszykowej w Warszawie. Wiele wskazuje jednak na to, że został zakatowany i wypchnięty z okna. Miał niespełna 26 lat.
Swastyki na szubienicy
Urodził się 7 marca 1923 roku w Warszawie w rodzinie Kazimierza i Zofii z Bortnowskich. Był uczniem prywatnej Szkoły Powszechnej Towarzystwa Ziemi Mazowieckiej, gdzie wstąpił do 21. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej im. gen. Ignacego Prądzyńskiego. Potem uczęszczał do warszawskiego państwowego gimnazjum, a w latach 1935-39 do Liceum im. Stefana Batorego. Tu poznał innych bohaterów "Kamieni na szaniec". W tym okresie został także członkiem 23. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej im. Bolesława Chrobrego tzw. Pomarańczarni.
Po wejściu Niemców do Warszawy Jan Rodowicz wstąpił do Szarych Szeregów. Walkę z Niemcami zaczynał w Organizacji Małego Sabotażu "Wawer" specjalizującej się w zrywaniu hitlerowskich plakatów i malowaniu na murach swastyk na szubienicy. Kontynuował także naukę na tajnych kompletach w Liceum Batorego i w 1941 roku zdał tam egzamin maturalny.
Urodzony przywódca
Uczestniczył w wielu akcjach bojowych, prócz akcji pod Arsenałem, m.in. w akcji "Celestynów", mającej na celu odbicie więźniów przewożonych do KL Auschwitz, oraz w akcji "Taśma", w ramach której zaatakowano posterunek niemiecki w Sieczychach.
We wrześniu 1943 roku po zmianie organizacji Grup Szturmowych i stworzeniu Batalionu "Zośka" Rodowicz został zastępcą dowódcy 3. plutonu Konrada Okolskiego 1. kompanii, którą dowodził Sławomir Bittner pseud. Maciek. Uczestniczył m.in. w przygotowaniu akcji uwolnienia więźniów pod Milanówkiem, w ataku na posterunek żandarmerii niemieckiej oraz w wysadzeniu przepustu kolejowego pod Rogoźnem. Równocześnie w pierwszej połowie 1944 roku wspólnie ze swoim plutonem odbył szkolenie wojskowe w Puszczy Białej.
Witold Sikorski "Boruta" tak zapamiętał kolegę: "Jego cechy charakteru odbiegały od standardu. Był urodzonym przywódcą, posiadał niezwykłą zdolność gromadzenia wokół siebie ludzi. Czy był odważny? Wręcz nadodważny.
Szlak bojowy z "Zośką"
Po wybuchu Powstania Warszawskiego początkowo walczył na Woli, gdzie był zastępcą dowódcy 3. plutonu "Felek" 2. kompanii "Rudy" Batalionu "Zośka". Brał m.in. udział w walkach o Cmentarz Ewangelicki, a 9 sierpnia został ciężko ranny w czasie ataku na szkołę przy ul. Spokojnej. 31 sierpnia po ewakuacji Starówki przedostał się kanałami wraz z grupą rannych żołnierzy "Zośki" na Śródmieście. Na tydzień trafił do szpitala przy ul. Hożej, by następnie dołączyć do kolegów walczących na Czerniakowie. Ponownie dwukrotnie ranny. Nocą z 17 na 18 września żołnierze armii Berlinga przewieźli go pontonem przez Wisłę na Pragę. Później przebywał na leczeniu w Otwocku.
Odnowił kontakty ze współtowarzyszami z Batalionu "Zośka". Prowadził akcje propagandowe przeciwko władzom komunistycznym..
Rysownik, tancerz, organizator
We wrześniu 1945 roku po apelu płk. Mazurkiewicza ujawnił się. Spisywał listy poległych i zaginionych żołnierzy Batalionu "Zośka" i współtworzył archiwum. Kolegów z podziemia namawiał do pisania pamiętników, organizował ekshumacje i pogrzeby poległych "zośkowców" na Powązkach Wojskowych.
Był jednym z najzdolniejszych studentów. Świetny rysownik, ceniony przez profesorów, zapowiadał się na wybitnego architekta. Do tego przystojny, szarmancki wobec kobiet, towarzyski, dowcipny, urządzał wspaniałe spotkania studenckie i bale. Troszczył się o przyjaciół. Zapalony tancerz i narciarz.
Zbigniew Pawelski wspominał: "Wiadomość o jego aresztowaniu dotarła do nas, gdy byliśmy w Zakopanem, a on miał do nas dojechać. Z jego śmiercią do dziś nie możemy się pogodzić".
Umorzone śledztwo
12 stycznia 1949 roku zwłoki "Anody" w tajemnicy przed rodziną i kolegami przewieziono do zakładu pogrzebowego, a później anonimowo pochowano na Cmentarzu Powązkowskim. Bliscy o jego śmierci dowiedzieli się dopiero 1 marca, odnaleźli jego mogiłę przy pomocy pracowników cmentarza. 16 marca odbyła się ekshumacja i przeniesienie zwłok do rodzinnego grobu na Starych Powązkach.
W latach 1991-96 prowadzone było śledztwo, aby wyjaśnić przyczynę zgonu Jana Rodowicza. W tym celu w 1995 r. ekshumowano szczątki "Anody". Postępowanie niestety nie przyniosło efektów i zostało umorzone.