Pani Marianna nigdy nie bała się ciężkiej pracy. Żyła z gospodarstwa, w malutkiej wiosce nie da się zresztą inaczej. - To co masz zrobić jutro, zrób dziś - powtarzała swoim dzieciom. I mimo podeszłego już wieku dalej wszystko w gospodarstwie chciała robić sama.
Feralnego dnia obudziła się nad ranem zziębnięta. - Strasznie mroźny ten kwiecień, trzeba w piecu napalić - powiedziała do swojej córki, Wandy Korzeniowskiej (72 l.).
Ubrała się i od razu ruszyła do lasu. Zbierając suche patyki szła coraz dalej i dalej. Kiedy uzbierała ich całe naręcze postanowiła wracać. Ale po kilku krokach nogi nagle odmówiły jej posłuszeństwa. Stopy ugrzęzły w bagnie. Kobieta szybko zapadła się po kolana.
Patrz też: Prokurator Sławomir Sz. potrącił staruszka na pasach, a teraz każe mu płacić samemu za leczenie
Krzyczała, ale nikt nie nadchodził. Zapadł zmierzch. Temperatura spadła niemal do zera stopni. Pani Marianna próbowała wydostać się z błota, ale im bardziej się szarpała, tym bardziej zapadała się w głąb... W końcu przestała się rzucać. Czekała. Noc, następny dzień i znowu noc. Śmierć przyszła nad ranem... Kobieta umarła z wycieńczenia. Znaleziono ją dopiero po dwóch dniach, kiedy do poszukiwań włączono policyjny śmigłowiec.
- Mama często prosiła Boga, aby nie pozwolił jej zniedołężnieć i umierać w łóżku - wspomina Wanda Korzeniowska, stojąc przy trumnie matki. - Ale taka śmierć... w samotności. To straszne.