Bastiony padły, tak mi tłumaczyły. Ostatnie bronione przez mężczyzn. Bo po raz pierwszy w ponadosiemdziesięcioletniej historii Oscarów kobieta wzięła nagrody za najlepszy film i reżyserię. To lepsze niż parytety, mówiły mi feministki z roboty. Więc dzień stracony był - użalał się szwagier.
Kathryn Bigelow nazywa się pani, co te Oscary dostała. A film "Hurt Locker", niby że "W pułapce wojny". Dobry, nie powiem. Z męskim (tak, tak!) chwytem. Ale historia nie do końca uczciwa jest. Bo w finale film tej Kathryn zmierzył się z "Avatarem" Jamesa Camerona, w nowej dość konwencji 3D zrobionym. Ale cała ta komisja nie patrzyła na to, że jej film lepszy. Tylko, że ona była kiedyś żoną Camerona. A Amerykanie lubią, jak się komuś zemsta udaje. Więc z tej zemsty na Cameronie Oscara jej dali. A mogli za film najlepszy w roku. A oni tylko za zemstę piękną. Ech, baby!