Ojciec nawet nie mógł w najstraszniejszych myślach przypuszczać, że to będzie ostatnia pamiątka po synu, Andrzeju Karwecie, dowódcy Marynarki Wojennej RP.
- Jaki to był porządny człowiek, jak kochał to, co robił - ojcu głos więźnie w gardle. Zawsze był dumny z tego, co osiągnął jego syn, chłopak z przedmieść małego miasta Jaworzna na Śląsku.
Morze było Jego pasją, służba w marynarce wojennej była najwyższym wyróżnieniem. Przeszedł praktycznie wszystkie stopnie. Od 1986 do 2002 roku był dowódcą ORP "Czapla", ORP "Mewa" i 13. Dywizjonu Trałowców. Ambitny, ceniony, zasłużenie awansował. Nic dziwnego, że w latach 2005-2006 był zastępcą dowódcy 8. Flotylli Obrony Wybrzeża. I wreszcie przyszło ukoronowanie kariery, czyli został dowódcą Marynarki Wojennej RP. Szefem naszej floty był od 11 listopada 2007 roku.
- Mój Andrzej zawsze był zdyscyplinowany. To była moja największa radość życia - ojciec opłakuje syna.
Gdy został zaproszony do wzięcia udziału w uroczystościach z okazji obchodów rocznicy zbrodni katyńskiej, bez wahania się zgodził. Chciał złożyć hołd pomordowanym oficerom. Nie mógł przypuszczać, że będzie to Jego ostatni lot w życiu.
- Tylko tyle mi zostało po moim ukochanym synku - panu Mieczysławowi serce pęka z bólu, gdy patrzy na zdjęcie syna wiszące na ścianie.