Dom rodzinny
Domu rodzinnego, w którym się urodziłem i wychowałem, już nie ma. Bloki na jego miejscu postawili. To była stara wiejska chata, a raczej czworaki. Wchodziło się do sieni, na wprost była kuchnia. Po lewej i prawej stronie pokój. I jeszcze wolna przestrzeń pośrodku, w której mój worek bokserski przez lata wisiał. Przed domem było bajoro przypominające staw. I te krowy kąpiące się razem z nami, wiejskimi dzieciakami. Coś strasznego! Kiedy niedawno byłem w Indiach, wspomnienia wróciły - te same chaty, bajoro. Młodość stanęła mi przed oczami.
Ja jestem dzieckiem PGR-u. Dziś Stowięcin (pod Słupskiem) to duża, rozwinięta wioska. Ale starzejąca się. Niewielu żyje tu z ziemi. Dwie moje siostry tam wciąż mieszkają. A w sumie było nas dziesięcioro. Cztery siostry i pięciu braci. Jestem ostatnim dzieckiem Jana i Anny Lepperów. Dom rodzinny wspominam ciepło, mimo że - co tu ukrywać - bieda była. W dodatku ojciec zmarł, gdy miałem 11 lat. Cholesterol go zabił.
Miałem być księdzem
Po śmierci ojca trzeba było wydorośleć i matce pomagać. A mama schorowana była. Wojna, w czasie której o mało nie została rozstrzelana, ciężka praca i dziesięcioro dzieci na zdrowiu odbić się musiały. Już jako smarkacz smak ciężkiej pracy na roli poznałem. Mogłem mieć góra 12 lat, jak na selekcję ziemniaków do PGR-u biegałem. Praca może i ciężka nie była, ale za to jak uciążliwa. O 4 rano trzeba było wstawać, bo w promieniach słońca mozaiki (choroba ziemniaków) widać nie było. Wtedy też pierwsze pieniądze zarobiłem. Wszystkie matce oddałem. Potem były żniwa i praca pomocnika kombajnisty. Najczęściej przy ciężkich workach. Ale nie wymiękałem.
Mama starannie dbała o nasze religijne wychowanie. Pomimo choroby codziennie do kościoła biegała. Pięć lat miałem, jak do mszy służyć zacząłem. Bardzo szybko tajniki liturgii opanowałem. Codziennie przed szkołą na mszę się chodziło. No, chyba że choroba zmogła. Służyłem do 15. roku życia. I w głowie myśli o sutannie i seminarium kiełkować zaczęły. Ale z planów nic nie wyszło. Dlaczego? Cóż, trzeba to otwarcie powiedzieć - dziewczyny zaczęły mi się podobać.
Ciągle w ciężkich chwilach zwracam się do Boga słowami modlitwy, której mnie matka nauczyła: "Wspomnij o Najdobrotliwsza Matko, Panno Maryjo, już od wieku nie słyszano, aby ktokolwiek uciekając się do Ciebie, Twej pomocy wzywając, Ciebie o pomoc prosząc, miał być opuszczony...".
Czasem też prostym, chłopskim językiem do Niego mówię.
Piłem tanie wina
Z papierosów wyleczyłem się w wieku 8, może 9 lat. Pamiętam, że popalaliśmy mazury, które za sprzedane butelki się kupowało. Raz z synem sąsiada tak się najaraliśmy, że on biedak, a chuderlak z niego był - zemdlał. Oj, paniki było co niemiara. Wstrętu takiego do fajek dostałem, że już nigdy po papierosa nie sięgnąłem. Alkohol? Był, a jakże! Piło się głównie tanie wina - tzw. mamroty albo patykiem pisane. Piwo też lubiłem, szczególnie po intensywnym treningu. Ale problemów z alkoholem nigdy nie miałem. Choć wiem, że jak na parę dni zniknąłem, to mi politycy zarzucali, że pewnie poszedłem w tango i dochodzę do siebie. Bzdura! Nigdy nie szukałem w butelce ukojenia. Z narkotykami też się nie spotkałem. To były inne czasy. Choć posądzany byłem o różne rzeczy.
Pierwszy raz? Był, bo być musiał. Człowiek żywy był, sport uprawiał, krew pulsowała. Koledzy mnie uświadamiali. Nie miałem jeszcze osiemnastu lat. Nie bałem się...
Moja miłość
Chodziliśmy razem do kina i na lody do,, Muszelki". Pamiętam, że jej brat był zawadiaką i często się mocowaliśmy. W szkole średniej miałem parę sympatii. Ale nic poważnego. Raczej przelotne znajomości. Pograjka z gramofonu, zabawa i... koniec. Pamiętam, jak przed dyskoteką w technikum pokazy chwytów zapaśniczych robiliśmy. Dziewczyny stały pod ścianami, a oczy im się świeciły, że hej! Potem braliśmy prysznic, a one już na nas czekały. No to trzeba było się pobawić.
Kiedy wszedłem, zamurowało mnie. Długie włosy, smukła sylwetka, opalone ciało i ten dekolt... Wiedziałem, że już jej nie przepuszczę.
Sąsiedzi nieraz mi mówili, że to dzięki Irenie ja, zwykły rolnik, do wicepremiera doszedłem. Dużo w tym prawdy. To ona wzięła na swoje barki gospodarkę i wychowanie dzieci. Ja w domu byłem gościem. Pamiętam, jak starsza córka wychodziła na drogę koło krzyża i czekała, aż tatuś przyjedzie. Ciężka praca na zdrowiu żony się odbiła. Choroby stawów, bóle kręgosłupa.
Ma świetną intuicję. Jak kogoś w telewizji przy mnie zobaczyła, zaraz był telefon: "Uważaj, ta osoba jest niepewna". I powiem, że w wielu przypadkach miała rację. Może częściej mogłem jej słuchać? A ja mówiłem: "Do polityki mi się nie wtrącaj". Poza drobnymi sprzeczkami nasze małżeństwo poważnego kryzysu nigdy nie przechodziło. Nawet seksafera dobrych relacji nie zmieniła. Choć Irena to wszystko bardzo przeżyła.
Dzieci
Jako głowa rodziny czuję się spełniony. Dzieci mam fantastyczne. Choć skłamałbym, że nigdy klapsa im nie przyłożyłem. Może raz jeden poczuły na tyłku ojcowską rękę. Częściej od żony przysłowiową ścierą po plecach obrywały.
Przez polityczne bagno z seksaferą na czele dzieciom łatwo nie było. Raz zwołałem wszystkich i powiedziałem krótko: nie słuchajcie tego, to bzdury. Jak dzieci na świat przychodziły, byłem przy żonie. Pierwsza córka zmarła przy porodzie. Lekarze coś zaniedbali i dzieciak się udusił. Może gdyby cesarskie cięcie zrobili... albo większe cięcie krocza... Bardzo to przeżyliśmy. Nie muszę mówić, że przy porodzie Tomka trząsłem się ze strachu. Potem trzeba było syna z kolegami przywitać na świecie. A witaliśmy ostro! Tomek od początku był zakochany w gospodarce. Już jako brzdąc znał każdą krowę i każdy zakamarek w obejściu.
Małgosia to święte dziecko. Małgosia jest grzeczna, dokładna, taki przysłowiowy kujon. Skończyła prawo na UW. Pracuje w kancelarii. Chcę, żeby była szczęśliwa w małżeństwie.
Renia jest całkowicie inna. Teraz studiuje na pierwszym roku psychologię na Uniwersytecie Gdańskim. Dziewczyna jest niesamowicie żywa. Wszędzie jej pełno. W "Tańcu z gwiazdami" miała wystąpić, ale odmówiła.
Flirt z Kaczyńskimi
Z braci Kaczyńskich pierwszego poznałem Jarosława. To było w czasie wyborów prezydenckich w 2005 roku. W Sejmie, w klubie PiS, rozmawialiśmy w cztery oczy. Kaczyńscy zabiegali wówczas o moje poparcie dla Lecha w II turze wyborów. Już wtedy nie miałem złudzeń, który z bliźniaków jest mózgiem.
Pamiętam, że Kaczyński wydał mi się nieszczery. Po tej rozmowie ogłosiłem swoje poparcie dla Lecha Kaczyńskiego. On wie, że dzięki tej deklaracji wygrał prezydenturę. Nigdy mi za to nie podziękował.
Później to Rydzykowi zależało na doprowadzeniu do paktu stabilizacyjnego i podpisaniu umowy koalicyjnej. Wielokrotnie spotykałem się z nim. Potem jeździł Giertych z Kaczyńskim. I wreszcie całą trójką. Najczęściej spotykaliśmy się w Rembertowie. U sióstr loretanek. Przed podpisaniem paktu doszło do decydującego spotkania na Pradze, w ówczesnej siedzibie arcybiskupa Głódzia. Odbyło się w podziemiach, w porze obiadowej.
Pamiętam, że później często spotykaliśmy się wieczorami na Parkowej. We trzech - ja, Giertych, Kaczyński. Albo w sześciu - z Maksymiukiem, Wierzejskim i Gosiewskim. Te rozmowy na Parkowej były zazwyczaj bardzo nieszczere. Chwilami tylko Kaczyński wznosił się na wyżyny. Opowiadał o wuju na Kurpiach i jak to końmi w gospodarstwie urabiał. Na tych spotkaniach nigdy nie było libacji. Kaczyński nie pije. Przekonywał nas, że gustuje w miodzie pitnym. Ale powstrzymuje się, bo jak zacznie, to nie potrafi skończyć.
Nominacja w Pałacu Prezydenckim była dla mnie wielkim przeżyciem. Nie było jednak czystej radości. Wewnętrznie czułem, że robię źle. Plan Jarosława Kaczyńskiego był czytelny od samego początku. Chciał przejąć Samoobronę, a mnie zamknąć w więzieniu. Pierwszy sygnał, że coś szyją, to były początki seksafery. Następnym ciosem była afera rolna. Z politycznego romansu z Kaczyńskimi wyszedłem bardzo obolały. Samoobrona znalazła się poza Sejmem. Czy warto było? I tak, i nie. Drugi raz jednak na pewno nie wszedłbym do tej samej rzeki.