"Super Express": - Większość komentatorów uznaje, że poniedziałkowe burdy na ulicach Warszawy obciążają również ministra Sienkiewicza. Powinien zostać zdymisjonowany?
Andrzej Morozowski: - Ja akurat należę do tych, którzy się z tą opinią nie zgadzają. Przypominam sobie głosy tych, którzy dziś go oskarżają, że trzeba zaufać narodowcom. Mają przecież świetnie wytrenowaną straż, a poza tym w zeszłym roku obecność policji miała prowokować uczestników marszu. Sienkiewicz powiedział więc "sprawdzam". Policję trzymał w odwodzie. Nagle okazało się, że wcale nie trzeba policji, żeby narodowców sprowokować.
- Nie można było przewidzieć, że wokół ambasady Rosji może być gorąco?
- Przyznaję, że coś tu było nie tak. Wiadomo przecież, że jak narodowiec przechodzi obok ambasady rosyjskiej, to dostaje straszliwego wzmożenia narodowego, wręcz pewnego rodzaju orgazmu. Zwłaszcza kiedy uda coś mu się podpalić albo obrzucić kamieniami. Mogę więc mieć zarzuty wobec ministra właśnie w tej sprawie. Choć bardziej obciąża to chyba tych, którzy byli na miejscu i nie wzmocnili ochrony ambasady. Nie zdziwię się, jeśli polecą za to głowy.
- Ale głowa ministra powinna zostać?
- Do ministra nie miałbym aż takich pretensji i uważam, może naiwnie, że trzeba dać mu jeszcze szansę. Większe pretensje niż do niego mam do miasta, że zgodziło się na ten marsz. Skoro można było nie pozwolić na Marsz Wyzwolenia Konopi, to czemu, mimo doświadczeń z poprzednich lat, wydano zgodę na Marsz Niepodległości?