– To prawda, że jak zobaczyła pani Andrzeja po raz pierwszy, od razu poczuła pani, że to ta jedyna wielka miłość?
– Tak, to prawda. To było coś jak uderzenie pioruna, nagłe objawienie. Co prawda chodziłam wtedy z kimś innym, ale tamta znajomość od razu wydała mi się nieważna. Andrzej potem mi powiedział, że poczuł dokładnie to samo.
– Ale choć jednocześnie ustrzeleni zostaliście strzałą Amora, to ślub odbył się dopiero prawie 10 lat później. Czyżby jednak wyszły jakieś niezgodności charakterów, czy zadecydowały jakieś inne względy?
– Zdecydowanie były to bardziej przyziemne przeszkody. Głównie to, że nie mieliśmy gdzie mieszkać i trochę się tułaliśmy po mieszkaniach. A jak już okrzepliśmy zawodowo i mieszkaniowo, nie czekaliśmy długo natychmiast się pobraliśmy.
– Mąż był himalaistą, pani jest aktorką. Czy to ukochany zaraził panią miłością do gór?
– Nie do końca. Góry fascynowały mnie od dawna, choć w pewnością nie aż tak, jak Andrzeja. Zresztą poznaliśmy się właśnie po ukończonym kursie taternickim, bo ja też zamierzałam chodzić bardziej wyczynowo po górach. Z kolegami uzgodniliśmy, że spotkamy się po przyjeździe w Warszawie. I tam właśnie pojawił się Andrzej.
– Nigdy nie miała pani za złe mężowi, że tak kocha góry? To w końcu była mocna konkurencja...
– Nie, jak mogłabym?! Skoro on je kochał, skoro dla niego były tak ważne, to ja to zaakceptowałam. Tylko bałam się, żeby mu się nic nie stało. Wiedziałam, że ma duże doświadczenie, że potrafi wiele przewidzieć, ale mimo to podczas każdej jego wyprawy ogarniał mnie strach.
– A teraz, kiedy nie ma go już z nami, postanowiła pani zorganizować wystawę fotograficzną i pokazać na niej najpiękniejsze zdjęcia męża. Próbuje pani raz jeszcze powspominać wspólne lata?
– Wciąż wspominam, bo byliśmy naprawdę udanym małżeństwem. Ale to niejedyny powód. Andrzej porobił tyle fantastycznych zdjęć, że teraz to porządkuję. Te zdjęcia tyle mądrego mówią o świecie, nie tylko o górach, że trzeba je pokazać. I to jest dla mnie zadanie na dziś i na jutro.
– A czego pani życzyć z okazji urodzin, które miała pani 21 lutego?
– Przede wszystkim zdrowia, żebym mogła dopiąć tę wystawę na ostatni guzik.
– Życzymy więc dużo zdrowia. Chociaż myślę, że choroba pani nie grozi. Wciąż jest pani aktywna: gra w teatrze, w „Złotopolskich” i podobno nawet jeździ pani na nartach?
– Tak wciąż jeżdżę. Ostatnio jedna z moich koleżanek, jak zobaczyła mnie w akcji, wykrzyknęła z troską: „Anno, Anno, przypomnij sobie swój PESEL!”. A ja uwielbiam być w ruchu, wciąż muszę coś robić. Wtedy czuję, że żyję pełnią życia. Ja jestem ciągle zajęta, dlatego nie mam czasu na smutki.
Bożena Stasiak