- Nie mogę o tym mówić, dajcie mi wszyscy święty spokój – błaga Henryka B. i odkłada słuchawkę telefonu. Drzwi domu też nie otwiera przed obcymi, jakby wstydziła się wystawiać swe cierpienie na publiczny widok. Cierpienie i wyrzuty sumienia, które ją dręczą od śmierci Antosia. Chłopczyk zmarł w szpitalu 14 listopada, dokładnie miesiąc po swoim dziadku. Tyle że mąż Henryki umarł śmiercią naturalną, a jej ukochany wnuczek Antoś – w tragicznych okolicznościach.
To się zdarzyło w senne czwartkowe popołudnie w małym domku na rogatkach Kartowic (woj. lubuskie). Henryka ugotowała właśnie gar wieprzowej galarety, wyniosła go do przedpokoju i ustawiła na kamiennej podłodze, żeby wystygł. Jej córka Marta, mama Antosia, była akurat w toalecie, a roczny chłopczyk krążył miedzy kuchnią a łazienką. Zajęta szykowaniem obiadu, Henryka nie zwracała na niego uwagi, a on koniecznie chciał się dostać do mamy. Wspiął się na schodek, sięgnął do klamki, zachwiał się i poleciał do tyłu na plecy.
Przerażający krzyk dziecka upewnił Henrykę, że stało się coś strasznego. Pognała do przedpokoju i zamarła: Antoś wpadł do gara z parującą galaretą! Zanim przybyło pogotowie, Henryka i Marta trzęsącymi się rękoma ściągnęły z malca ubranko i jęły polewać jego ciakło zimną wodą, aby ukoić straszliwy ból. Wszystko na nic. Chłopczyk tracił przytomność, miał poparzoną połowę ciała, toteż błyskawicznie przetransportowano go do Regionalnego Centrum Leczenia Oparzeń dla Dzieci w Szczecinie. Lekarze dokonywali cudów, aby go uratować, ale przegrali walkę ze śmiercią.
Od tygodnia Kartowice pogrążone są w żałobie, a Henryka i Marta nie mogą dojść do siebie. A przed nimi jeszcze pogrzeb, ale i śledztwo mające wyjaśnić, jak mogło dojść do tej tragedii. Tymczasem obie łkają, spoglądając na puste dziecięce krzesełko. Ustawione przy kuchennym stole jest jak niemy wyrzut sumienia.