Na początku wszystko wyglądało świetnie. W 1997 roku Urszula Przygodzka i jej mąż postanowili zamienić ciasne mieszkanie w jednej z łódzkich kamienic na trzypokojowe lokum w blokach.
W PKO BP dostali 38 tysięcy złotych kredytu. Z własnych oszczędności dopłacili resztę i kupili wymarzone mieszkanie.
Bank nie przedstawił im harmonogramu spłaty rat, a ich wysokość co miesiąc miała być obliczana na podstawie bardzo skomplikowanego wzoru matematycznego.
Raty w wysokości około 300-400 zł, na podstawie blankietów z banku płacili regularnie. Ale szybko okazało się, że zadłużenie zamiast maleć - rośnie. A to dlatego, że według umowy kredytobiorca spłaca tylko część odsetek w danej racie. Pozostała część odsetek jest doliczana do kwoty głównej kredytu. - Straciłam zdrowie, rodzinę i kupę pieniędzy - załamuje ręce pani Urszula.
- W naszym małżeństwie zaczęły się kłótnie i awantury. Pięć lat temu rozwiedliśmy się, a komornik wysysa z nas pieniądze.
W końcu Pani Urszula i były mąż poszli do sądu walczyć o sprawiedliwość. Powołany do sprawy biegły sądowy uznał, że tego kredytu nie da się spłacić, a przygotowana przez doradcę kredytowego symulacja wykazuje, że po stu latach spłacania kredytu zadłużenie wzrośnie do... 57 milionów złotych.
Bank nic sobie do zarzucenia nie ma. - To jest kredyt przygotowany dla osób z niską zdolnością kredytową - mówi Marek Trębala, pełnomocnik banku. - Uważamy, że to prawidłowa oferta, ale jesteśmy zainteresowani jej zakończeniem.