Choroba i nagła śmierć Anny Matuk (†27 l.) z miejscowości Igryły (woj. podlaskie) wstrząsnęła całą rodziną. Lekarze zdiagnozowali u młodej kobiety białaczkę zaledwie miesiąc po tym, jak na świat przyszedł jej młodszy syn, Kacperek (3 l.). Pół roku później 27-latka już nie żyła. Dla 28-letniego wówczas męża kobiety, Bartłomieja (31 l.), to był szok.
Młody wdowiec został sam z maleńkim synkiem i jego starszym o 6 lat bratem, cierpiącym na dziecięce porażenie mózgowe Dawidem (9 l.). - Byłem bliski załamania. Gdyby nie teściowa, byłoby ze mną i chłopcami źle. To anioł, złota kobieta - mówi młody wdowiec o matce swojej zmarłej żony, Mariannie Iwanowskiej. Babcia chłopców poświęca wnukom cały swój czas. Zastępuje im matkę, pierze, gotuje, przytula, usypia.
- Tylko dzięki teściowej mogę pracować i jakoś dajemy sobie radę - opowiada 31-latek.
- Nie robię nic wielkiego. Po prostu tak nam ułożyło się życie. Przecież nie zostawię zięcia i wnuków bez pomocy - mówi skromnie pani Marianna. Największym problemem ojca i babci jest rehabilitacja niepełnosprawnego Dawida. Chłopiec nie chodzi i nigdy nie będzie mógł żyć samodzielnie. Trzeba mu poświęcać bardzo dużo uwagi. - Ania, gdy żyła, potrafiła pięknie z nim ćwiczyć. I Dawidek robił postępy. Ale my tego nie potrafimy, a na prywatną rehabilitację nas nie stać - tłumaczy najlepsza teściowa na świecie.