Wózek jak brzytwa
Wypadek miał miejsce w Biedronce przy ul. Piłsudskiego w Będzinie. Był upalny dzień we wrześniu 2009 r. Już wewnątrz sklepu pani Barbara źle się poczuła, postanowiła wyjść na zewnątrz. Była już blisko kas, gdy zasłabła. Upadając, próbowała się chwycić wózka, na którym rozłożone były kwiaty doniczkowe. Wtedy jej lewa dłoń została rozcięta przez ostro zakończoną żerdź. Konsekwencje okazały się fatalne. Pani Barbara po wielu zabiegach, operacji i rehabilitacji nie może ruszać palcami.
- Przez sklep Biedronki zostałam kaleką na resztę życia - mówi Barbara Niemczyk. - Od chwili wypadku żyję ze stałym bólem, a trzy palce ręki mają przykurcz i nie mam w nich żadnego władania. W dodatku, zdaniem lekarzy, już nigdy nie odzyskam władzy w tych palcach - dodaje pokrzywdzona.
Przeczytaj koniecznie: Biedronka zwalnia związkowców - Solidarność walczy o godność polskich pracowników
Bez przepraszam i bez pracy
Przez wypadek będzinianka straciła także szansę na pracę.
- Tydzień wcześniej miałam ofertę podjęcia pracy, ale ten wypadek wszystko przekreślił - mówi pani Barbara.
Jeronimo Martins, właściciel sieci Biedronka, twierdzi, że wypadek to nie ich wina. Nawet mimo że pani Barbara dysponuje oświadczeniem sporządzonym po wypadku, w którym pracownik sklepu przyznał, że wózków "nikt nigdy nie zabezpieczał".
Pani Barbarze próbuje pomóc radca prawny.
- Biedronka nie przyznaje się do odpowiedzialności, tymczasem te wózki są niebezpieczne. Wypadek to konsekwencja tego, że ich ostre krawędzie nie były zabezpieczone - twierdzi Mariusz Ścibich (37 l.), radca prawny, który zajmuje się sprawą wywalczenia odszkodowania od właściciela Biedronki.
Spór trwa
Barbara Niemczyk chce uzyskać od Biedronki 30 tys. odszkodowania, zwrot kosztów leczenia, a być może także rentę.
- Elementy wyposażenia naszych sklepów spełniają wymogi bezpieczeństwa - twierdzi Anetta Jaworska-Rutkowska z Jeronimo Martins. - Postępowanie wyjaśniające nie wykazało jakichkolwiek zaniedbań z naszej strony - dodaje.