Dowódcą kompanii, czyli szesnastu czołgów T-55, zostałem pod koniec 1982 roku. Miałem fajnych żołnierzy, ale to były straszne łobuzy. Trzeba było trzymać żelazną dyscyplinę, bo wszystko byli w stanie rozłożyć. I choć teoretycznie nie można było stosować odpowiedzialności zbiorowej, to jak coś przeskrobali, karałem wszystkich po równo. Kary były różne. Od ostrej reprymendy, do 40 km marszu nocnego w pełnym oporządzeniu. Zrywałem ich koło godz. 23 i wracaliśmy nad ranem. Po takiej wycieczce już się pilnowali. Największymi problemami były w tamtych czasach dezercje i pijaństwo. W Wojsku Polskim zgodnie z ówczesnym myśleniem nie mogło być dezerterów, więc wymyślono "samowolne oddalenia". I jak coś takiego się przydarzyło to albo ja osobiście, albo inni oficerowie wsiadali w pociąg i jechali znaleźć gdzieś w Polsce i przywieźć z powrotem takiego "zagubionego" delikwenta.
W jednostce panowała całkowita prohibicja i większość żołnierzy jej przestrzegała, ale były wyjątki. Miałem żołnierza, który co przepustkę niemiłosiernie się upijał. Po kolejnym takim numerze dostał 12 dni aresztu. W tym czasie jednak przyjechali jego rodzice. Starzy ludzie, sterani życiem i ciężką pracą. Żal mi się ich zrobiło, dlatego kazałem go na godzinę wypuścić. I co się okazało? Nie dość, że napruty wrócił do aresztu, to jeszcze rodzice mu zostawili butelkę wódki! Oprócz tych kilku przypadków nie miałem nigdy żadnych problemów. Szybko się z wojskiem docieraliśmy. Ja chciałem porządku i wyników, oni przepustek.
W armii przez pewien czas wołano na mnie "Wowka". W trakcie wspólnych nocnych ćwiczeń w Bornem-Sulinowie Rosjanie, którzy byli gospodarzami, zgubili się na własnym terenie i zamiast zaprowadzić nas do bazy, jeździli w kółko. Postanowiłem odłączyć się od nich i doprowadziłem swoje czołgi do parku maszyn. Muszę wspomnieć, że na manewrach też byliśmy górą. Dlatego następnego dnia pojawił się rosyjski dowódca, który twierdził, że skoro tak dobrze mi poszło, to muszę mieć w sobie coś z "ruskiego". Chciał mnie nawet wymienić za 12 swoich oficerów. I stąd się ten "Wowka" wziął.
Po dwóch latach trafiłem do Akademii Sztabu Generalnego. To było wyróżnienie za doskonałe wyniki strzelania z czołgów podczas inspekcji sił zbrojnych. Jeden z generałów pogratulował mi wyników i kazał awansować na kapitana. Niestety, pół roku wcześniej dostałem awans na porucznika i kolejny tak szybko nie był możliwy. Jak to usłyszał, nie zastanawiał się długo. - Na akademię bez egzaminów - wypalił. Generałem zostałem w 2001 roku. Nie ukrywam, że awans zawdzięczam żołnierzom, którymi miałem zaszczyt dowodzić. Gdyby nie wykonywali moich rozkazów tak jak chciałem, to zostałbym "wałem", a nie generałem.