We wsi Bobowa w Małopolsce, w której mieszkał Stanisław, wszyscy wiedzieli, że to raptus. Żona długo znosiła jego awantury, ale we wrześniu tego roku powiedziała dość. Kazała dzieciom - Jankowi (13 l.), Zosi (8 l.), Ani (14) i Marysi (15 l.), wsiąść do samochodu i uciekli do ośrodka w Bieczu.
Stanisław W. wpadł w szał, ale do Domu Samotnej Matki dostać się nie mógł. Obmyślił więc szalony plan zemsty.
W minioną niedzielę zaczaił się w Bieczu na ulicy. Kiedy zobaczył samochód żony, która wracała z dziećmi z kościoła, wyskoczył na jezdnię. Rzucił kamieniem w szybę auta. Bożena W. zatrzymała się przerażona. Stanisław rzucił się do niej, otworzył drzwi i zaczął dźgać kobietę nożem. Krew tryskała na wszystkie strony. Córki i syn krzyczeli, by przestał. Ale mężczyzna był w amoku. Wyciągnął żonę na ulicę i tam ją dobił. Potem uciekł w krzaki i wbił sobie nóż w brzuch. Przeżył jednak i trafił do szpitala.
Zszokowanymi dziećmi zaopiekowała się pani Halina Pruchniewicz (51 l.) z Biecza. - On zadawał jej ciosy w nogi i klatkę piersiową. Potem wywlekł ją na drogę i dobił. A wszystko to na oczach tych biednych dzieci - mówi wstrząśnięta kobieta. I dodaje, że tragedii można było uniknąć. - Dzieci opowiadały mi, że ojciec od dawna odgrażał się, że zabije matkę i siebie - mówi kobieta. - Dlaczego nikt nie zareagował?
Stanisław W. dochodzi do siebie w gorlickim szpitalu. - Pilnuje go kilku funkcjonariuszy - mówi Dariusz Nowak z małopolskiej policji. Kiedy Stanisław W. wyzdrowieje, czeka go rozprawa w sądzie i wyrok. Grozi mu dożywocie.