Jak jednak mają się radować z darowanego życia, skoro w pogiętym wraku zmiażdżony został ich przyjaciel, porucznik Robert Wagner (32 l.). - Odszedł nasz przyjaciel... - ciche słowa więzną w ściśniętym rozpaczą gardle kapitana Gwizdowskiego.
Porucznik Wagner był żołnierzem z krwi i kości. Razem z Gwizdowskim i Wojciechowskim służył w 49. Pułku Śmigłowców Bojowych w Pruszczu Gdańskim. Choć w domu czekała na niego kochająca żona Joanna (32 l.) i synek Mateuszek (3 l.), bez wahania i słowa skargi służył swojemu krajowi nawet bardzo daleko od domu. Przez dwie tury - w sumie 13 miesięcy - walczył w Iraku. Teraz szykował się wraz ze swoimi towarzyszami broni na kolejną wojnę - czekała ich mordercza walka z bojownikami talibów w wysokich górach Afganistanu. Dlatego tak ciężko trenowali, nie oszczędzając się ani trochę. W piątkową noc swoim uzbrojonym Mi-24 lecieli nad poligon pod Toruniem, żeby ćwiczyć atak na wroga w ciemnościach.
Nagle kontrolerzy z wieży w bazie z przerażeniem odkryli, że ich śmigłowiec zniknął z radarów. Na poszukiwania natychmiast ruszyła specjalna jednostka ratunkowa. - Może to tylko jakaś drobna awaria, może nic się nie stało - powtarzali sobie wszyscy. Kiedy jednak dotarli na miejsce, umarła wszelka nadzieja. Wrak niczym nie przypominał bojowej machiny, którą żołnierze z szacunkiem nazywali latającym czołgiem.
Helikopter ścinając wirnikiem wierzchołki drzew i młócąc na wpół przemarzniętą glebę, zarył na leśnej polanie. Siła uderzenia była tak wielka, że z kokpitu wypadli kapitan Gwizdowski i chorąży Wojciechowski. Obaj, choć połamani, przeżyli i dochodzą do siebie w wojskowym szpitalu.
Niestety, porucznikowi Wagnerowi, który jako strzelec i drugi pilot siedział z przodu śmigłowca, nie dane było przeżyć. Ratownicy znaleźli jego martwe ciało przypięte do fotela w zmasakrowanym kokpicie.
Cały czas nie wiadomo, co było przyczyną tej tragedii. Wyjaśnia to Komisja Badań Wypadków Lotniczych.