Był upalny dzień. Artur z kolegami bawił się przed domem w małej wiosce Parzęczewo pod Grodziskiem Wielkopolskim. - On nigdy sam nie odchodził daleko, zawsze trzymał się mojej spódnicy - mówi pani Anna. Ale tego dnia późnym popołudniem oddalił się od domu, a mamie nie powiedział ani dokąd idzie, ani kiedy wróci.
Artur z dwoma rówieśnikami poszedł nad staw w samym centrum wioski. Chłopcy usiedli na małym pomoście. Wiedzieli, że nie mogą się kapać w stawie bez opieki dorosłych, chcieli tylko posiedzieć nad wodą. Ale w pewnym momencie Artur postanowił, że zanurzy w wodzie chociaż nogi. Zdjął buty. Myślał, że jak stanie na poprzeczce pomiędzy podporami pomostu, a rękoma przytrzyma się drewnianych desek, nic mu się nie stanie. Z uśmiechniętą buzią chlapał wesoło wodą, gdy nagle ku przerażeniu jego kolegów poślizgnął się, stracił równowagę i wpadł do stawu. Koledzy najpierw próbowali pomóc mu sami, ale gdy zorientowali się, że nie dadzą rady, pobiegli po dorosłych. Po kilkunastu minutach udało się wyciągnąć chłopca z wody. Niestety, nawet szybka reanimacja nie pomogła. Malec nie dawał już znaku życia.
Teraz Anna Halasz w swoich modlitwach wciąż pyta Boga o synka. Kobieta nie może zrozumieć, dlaczego tak się stało. - On był naprawdę dobrym, grzecznym dzieckiem, we wszystkim mi pomagał - opowiada kobieta. Chłopiec jeszcze miesiąc temu szczęśliwy przystępował do Pierwszej Komunii Świętej. - A teraz w tej albie będę musiała go pochować - szlocha matka, której bólu po stracie syna nic nie jest w stanie ukoić.